Od kilku miesięcy obserwuję, jak rośnie dom. Blok mieszkalny ma cztery kondygnacje i kilka klatek. Inwestorem jest lokalna spółdzielnia mieszkaniowa, a wykonawcą prywatna firma budowlana. Wszystkie mieszkania sprzedano, zanim jeszcze rozpoczęto ich budowę.
Dom rośnie w odległości kilkudziesięciu metrów od komina czynnej, osiedlowej kotłowni. A ta pali, rzecz jasna, miałem. Bo taniej. Dymiący komin nie przeszkadzał w niczym nabywcom wymarzonych mieszkań.
W niczym nie przeszkadza również bliskość autostrady. Teoretycznie zasłania ją ekran akustyczny. Praktycznie jest oczywiście doskonale słyszalna. Przez całą dobę. To przecież główna trasa przejazdu wszystkich TIR-ów na trasie Moskwa-Berlin.
A dom rośnie. Firmie budowlanej mrozy kończącej się zimy były niestraszne. Czy na dworze minus pięć, czy minus dziesięć stopni, dzielne ekipy murowały w pośpiechu. Okna osadzano również przy wielostopniowym mrozie. Teraz dom już stoi, więc nadal na mrozie można go spokojnie ocieplać, przylepiając do elewacji płyty styropianu.
Jeszcze chwila i nadejdzie wiosna. Wszystko się otynkuje, pomaluje i będzie pięknie.
Upragnione i wymarzone mieszkania zostaną zasiedlone przez ich kupców. Będą wreszcie na swoim, spłacając przez najbliższe dwadzieścia pięć lub i trzydzieści lat coraz wyższe, miesięczne raty.
Najpóźniej wtedy, gdy nadejdą letnie upały, zimowe prace budowlane dadzą o sobie znać. Wypaczą i rozszczelnią się okna, popękają ściany i stropy, odpadać zacznie tynk. A na elewacji za rok pojawi się grzyb. Będzie dokładnie tak samo, jak ma to miejsce w wielu pozostałych domach, budowanych przez innych inwestorów w bezpośredniej okolicy. Albo gdziekolwiek indziej w Polsce.
Ale to będzie dopiero później.
Bo teraz nadal rośnie dom.
Ten przy kominie i obok autostrady.
Tuż obok Poznania, więc taniej.
Korzystniej.
Lepiej.