Marcin Horała Marcin Horała
304
BLOG

Wracając do paktu Ribbentrop-Beck

Marcin Horała Marcin Horała Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Książka Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck” dotyka jednego z najciekawszych i najbardziej zmitologizowanych obszarów polskiej historiografii.

 

Patrząc bowiem na ogrom cierpień i zniszczeń jakich doświadczyła Polska w II wojnie światowej nie sposób nie zadać sobie pytania – czy nie dało się inaczej? Wszystkie pytania np. o celowość Powstania Warszawskiego dotyczą kwestii, w których nasz wybór był bardzo ograniczony i każde wyjście było złe. Ostatni czas gdy jeszcze mieliśmy pole manewru, gdy mieliśmy instrumenty do prowadzenia suwerennej polityki to czas przed wybuchem wojny. Czy można było coś zrobić inaczej, lepiej, tak by wojna potoczyła się dla Polski mniej tragicznie?

Wersja oficjalna za czasów PRL głosiła, że trzeba było sprzymierzyć się ze Związkiem Radzieckim. Co oczywiście było bzdurą polityczną (wydanie kraju na pastwę okupacji co najmniej równie groźnej a może nawet groźniejszej niż niemiecka). Jak i moralną – 1939 roku można było uważać Hitlera za zwykłego autokratycznego dyktatora, jakich wówczas w Europie było wielu, natomiast Stalin już był ludobójcą mającym na sumieniu miliony ofiar (Hitler dopiero później zajął się nieudolnym naśladownictwem mistrza w tej dziedzinie).

Współczesna wersja oficjalna brzmi – byliśmy w sytuacji tragicznej, między dwoma znacznie silniejszymi od nas totalitaryzmami. Może można było szczęśliwiej rozegrać ten czy inny szczegół (np. lepszy plany wojny obronnej, szybsza mobilizacja), ale zasadniczo, w skali makro, nic nie dało się zrobić.

To fatalizm niegodny dużego narodu. Mieliśmy w dwudziestoleciu całkiem spore państwo, największe w Europie Środkowo-Wschodniej. Mieliśmy relatywnie silną i nowoczesną armię. Nawiasem mówiąc naprawdę przykre, że ten fakt jest do tej pory przyćmiony przez goebbelsowską propagandę o ułanach szarżujących z szablami na czołgi. Niemcy też wtedy bynajmniej nie jeździli na Tygrysach i Panterach tylko na wczesnych modelach Panzerkampfwagen, niewiele lepszych od tankietek. Dysponując takimi zasobami oraz możliwością prowadzeni niezależnej, suwerennej polityki (a mówimy o stopniu niezależności, o którym III RP może sobie tylko pomarzyć) z pewnością mogliśmy coś zrobić. 

Wojna dla nas, formalnych zwycięzców, zakończyła się utratą niepodległości, stratą połowy terytorium, z czterech najważniejszych historycznych miast dwa zostały zagarnięte przez wrogie mocarstwo a jedno zrównane z ziemią, straciliśmy miliony obywateli, bezcenne dobra kultury, straty gospodarcze i infrastrukturalne które odrabiać musieliśmy przez dziesięciolecia. Nie było kraju, który by gorzej wyszedł na II wojnie światowej, właściwie nawet Niemcy wyszły na niej lepiej (choć akurat dziełem przypadku, że wojska aliantów wyprzedziły Armię Czerwoną w okupacji znacznej części ich terytorium). Praktycznie trudno wyobrazić sobie gorszy dla Polski wynik wojny (gorsza byłaby tylko totalna anihilacja np. w wyniku masowego użycia broni atomowej na ziemiach polskich). Można więc założyć w ciemno, że lepsza byłaby praktycznie każda inna polityka, od tej prowadzonej przez nas pod koniec lat 30-tych. W tym kontekście wzorem nieudolności polskiego polityka powinien po wsze czasy zostać Rydz-Śmigły z ekipą. Ze szczególnym uwzględnieniem Józefa Becka, specjalisty od mów o honorze, który gdy już sprowadził na swój kraj katastrofę uznał za stosowne nawiać do Rumunii.

Skoro prawie każda polityka byłaby lepsza od tej, którą prowadziliśmy – to pewnie i lepsza byłaby rozważana w książce Zychowicza koncepcja przystąpienia do paktu antykominternowskiego i wspólnego z Niemcami ataku na ZSRR. Hitler miał w czasie wojny w różnych jej okresach naprawdę wielu sojuszników: Włochy, Finlandię, Słowację, Węgry, Rumunię, Francję, miał norweskich kolaborantów Quislinga, miał przyjazną neutralność Szwecji czy Hiszpanii. Każde z tych państw wyszło na wojnie lepiej niż Polska, niektóre zdecydowanie lepiej. Żadne z nich nie „okryło się wieczną hańbą” jak sugerują niektórzy przeciwnicy koncepcji Zychowicza. Od okrycia się wieczną hańbą to aktualnie akurat blisko jest… Polska z jej „antysemityzmem wyssanym z mlekiem matki” i „polskimi obozami koncentracyjnymi”. Nie jest też prawdą, żebyśmy mogli taką koncepcję wymyślić dopiero teraz, wiedząc co było później – a w 38 czy 39 była nie do pomyślenia. Była niepopularna, to fakt – natomiast do pomyślenia była i została wówczas pomyślana chociażby przez Studnickiego czy Cata-Mackiewicza.

Mam jednak głęboką wątpliwość co do tego, czy – aczkolwiek intelektualnie fascynujące – publiczne, głośne, rozważanie akurat tej opcji służy współczesnej Polsce. Czy nie jest to kwestia o której faktycznie nie trzeba głośno mówić (Józef Mackiewicz pewnie właśnie przewrócił się w grobie). Że nawet jeżeli faktycznie w 1939 roku najlepszym wyjściem dla polskiej racji stanu był sojusz z Hitlerem, to w 2012 roku najlepszym wyjściem dla polskiej racji stanu jest by o tym zmilczeć. Bo wchodząc z taką tezą do obiegu publicznego, zwłaszcza wprowadzając ją rękami polskiego autora, damy tylko argumenty kolejnym Grossom. „Patrzcie – powiedzą – nie dość, że Polacy pomagali Hitlerowi mordować Żydów, to teraz jeszcze żałują że się oficjalnie z nim nie sprzymierzyli”. To jest fragment szerszego problemu dekonstrukcji polskiego romantycznego mitu heroicznego z pozycji realistyczno-prawicowo-patriotycznych (to samo dotyczy np. dyskusji o Powstaniu Warszawskim). Ludzie krytykujący Powstanie, czy głoszący konieczność sojuszu z Hitlerem w 39 roku, ze szczerej troski o Polskę nie przerobią nagle Polaków w realistów, zachowujących gorący patriotyzm i łączących go z zimną kalkulacją jak najskuteczniej wprowadzać go w życie. Szybciej przerobią ich lemingi ostentacyjne gardzące narodową tradycją. Wobec nierównowagi sił medialnych staną się tylko traktowanymi instrumentalnie sojusznikami sił, które atakują polski romantyczny patriotyzm nie dlatego że był nazbyt romantyczny i przez to mało skuteczny – tylko dlatego że atakują każdy polski patriotyzm. Polski mit heroiczny czasów II wojny światowej, jak każdy mit nie mówi całej prawdy (choć są mity znacznie bardziej kłamliwe – na przykład mit niemieckiej opozycji wobec Hitlera) – ale pozostaje jednym z niewielu realnych zasobów stronnictwa niepodległościowego. Pozostaje dla wielu Polaków źródłem inspiracji i żywym ośrodkiem kształtowania narodowej tożsamości. Wydaje mi się, iż jest to wartość większa od ćwiczenia się w realistycznym politykowaniu na przykładach historycznych.

Słuszność koncepcji paktu Ribbentrop-Beck powinna być dyskutowana w zadymionych gabinetach patriotycznej elity politycznej – a nie wprowadzana do publicznego obiegu w książkach i artykułach. Tym bardziej, że nie była to jedyna alternatywa dla katastrofalnej polityki Becka i Rydza. Jeżeli już uprawiamy takie ćwiczenia to rozważać też powinniśmy inne możliwości. 

Można było twardo stać po stronie Czechosłowacji w czasie kryzysu sudeckiego i albo stworzyć trwały system powstrzymywania III Rzeszy albo wejść do wojny w 38 u boku silnej, nowoczesnej armii Czechosłowackiej. 

Można było odrzucić gwarancje brytyjskie, dać Hitlerowi Gdańsk i autostradę przez Pomorze i generalnie zająć postawę życzliwej neutralności w typie Szwecji – by następnie wbić Niemcom nóż w plecy, gdy zaatakują Francję. Nawiasem mówiąc – najprawdopodobniej tak właśnie pierwotnie Hitler chciał postąpić: ograniczyć żądania do absolutnego minimum (wcześniej, taki na przykład Stresseman żądał oddania Pomorza, Śląska i części Wielkopolski – przy tym Gdańsk i autostrada to był naprawdę pikuś), szybko załatwić te sporne sprawy i ułożyć stosunki z Polską, by mieć wolne ręce do ataku na Francję. Dopiero nagły zwrot Becka na kurs antyniemiecki (wcześniej mrugającego okiem i sugerującego, że sojusz z Polską - a co najmniej jej życzliwa neutralność - są możliwe) przekonał Hitlera, iż musi najpierw rozprawić się z nami zanim odwróci się na Zachód.

Warto być może nawet się zastanowić nad wariantem czeskim – natychmiastowej kapitulacji 1 września, co przynajmniej uchroniłoby nas od części zniszczeń, pierwszej sowieckiej okupacji, Katynia, może nawet udałoby się zachować jakieś zręby państwowości a co za tym idzie uchronić naszą ludność od eksterminacji.

I te i inne opcje warte są spokojnego rozważenia, aby choć raz w naszych dziejach się okazało że historia jest nauczycielką życia i umiemy uczyć się na własnych błędach. Tylko opcję paktu Ribbentrop-Beck bym sobie podarował.
 
Tekst ukazał się wcześniej na portalu Stefczyk.info

Z wykształcenia prawnik i politolog. Z zawodu specjalista organizacji zarządzania procesowego i zarządzania projektami. Z zamiłowania samorządowiec i publicysta. Radny miasta Gdyni, ekspert Fundacji Republikańskiej, przewodniczący Zarządu Powiatowego PiS w Gdyni. Zamierzam kandydować na urząd prezydenta miasta Gdyni.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura