immona immona
59
BLOG

Biedni są wredni (a zwierzątka milsze)

immona immona Polityka Obserwuj notkę 7


Biedni nie dający sobie pomóc to zjawisko znane wszystkim, którzy się taką pomocą zajmują.

W jednym z byłych PGRów zorganizowano doskonałą akcję mającą dać ludności gotowe, zyskowne przedsiębiorstwo do prowadzenia: mieli hodować jakieś futszaki (których gatunku nie pamiętam) i sprzedawać ich futerka za granicę. Dostali zwierzątka, cały sprzęt, karmę; odbiorców i całą obsługę związaną ze sprzedażą mieli zapewnioną, było szkolenie - jedyne, co mieli robić, to hodować, a dla rolników nie było to zadanie ponad siły. Potem przedsięwzięcie miało się stopniowo usamodzielniać. Świetna, sensowna pomoc: danie wędki, a nie ryby.

Tylko że się nie udało, bo zanim zwierzątka zdążyły się rozmnożyć, oni je... zjedli.

W byłych PGRach jest nędza, ale nie jest to Trzeci Świat, gdzie by ludzie umierali z głodu. Nawet gdy na nic nie ma, jedzenie jest, choćby z uprawiania własnego kawałka ziemi. Czyn wydawał się niezrozumiałym autosabotażem.

Nie jest to przypadek odosobniony - tak w Polsce, jak i na świecie. W całej branży pomagania ludziom, w ramach organizacji pozarządowych czy rządowych, wśród wolontariuszy i zatrudnionych pracowników - wiele osób zetknęło się z tą frustracją. Wielu zniszczyła ona nie przygotowany na zetknięcie się z rzeczywistością idealizm. Bezdomny, któremu znaleziono po długim chodzeniu, zachęcaniu i przekonywaniu pracodawców pracę - nie pojawia się w niej albo przychodzi tylko w pierwszy dzień. W afrykańskiej wiosce, wolontariusze narażający co najmniej zdrowie uświadamiają sobie po jakimś czasie, że ludzie, dla których się poświęcają, dokonują na małych dziewczynkach barbarzyńskiego i bolesnego zabiegu wycięcia łechtaczki i części warg sromowych. Projekty pomocy ludziom z gett w USA w większości efektownie zawodzą. Jedyne, co się udaje, to danie rzeczy czy pieniędzy do konsumpcji - te są z zadowoleniem wykorzystywane, ale próby wciągnięcia ludzi w wiążącą się z jakimś ich własnym wysiłkiem działalność, która by miała na trwałe odmienić ich los to inna bajka i wie o tym każdy, kto sam przy tym pracował z tymi "w najgorszej sytuacji".

Oczywiście chodzi o to, że - często odziedziczona po poprzednich, tak samo żyjących pokoleniach lub ukształtowana wieloletnim życiem w danych warunkach - mentalność tych ludzi jest inna. Wykształcona pasywność, przyjmowanie wszystkiego "jak leci" (Kay Hymowitz w książce o postawach wobec małżeństwa w różnych klasach społecznych ciekawie opisuje, jak dla kobiet z podklasy seks i dzieci to coś, co się po prostu "im zdarza" i nie widzą, tak, nie widzą w tym własnego udziału), porzucenie myślenia długofalowego na rzecz szybkiej konsumpcji tego, co obecnie dostępne - zderzenie się z tymi cechami jest dla człowieka "normalnego" większym szokiem kulturowym, niż mógłby sobie zapewnić wyjeżdżając w najbardziej egzotyczne miejsce świata.

Przed własnym zaangażowaniem się w pomaganie nie rozumiałam ludzi, którzy całe swoje siły poświęcają na obronę przyrody - walkę o kury stłoczone w owszem, nieludzkich czy też niekurzych warunkach na fermach, ratowanie koni czy wielorybów. Okrucieństwo wobec zwierząt budzi we mnie szczere potępienie i oburzenie, ale jest tylu ludzi, którzy mają równie źle, a człowiek cierpi bardziej, mając bardziej rozwiniętą inteligencję; człowiek ma większy potencjał, większa jest różnica między tym, co jest, a tym, co by mogło być. W pomaganiu ludziom, a nie zwierzętom, wydaje się tkwić większa satysfakcja.

Otóż nie zawsze - jak się przekonują ci, którzy mają odwagę spróbować. Zwierzęta tych frustracji nie wzbudzają. Nie mogą być złe lub głupie, nie mając świadomości i wolnej woli na takim poziomie jak człowiek; nawet drapieżnik rozrywający na strzępy ofiarę jest niewinny. Zwierzętom też można pomagać wyłącznie przez dawanie, nie da się im "dać wędki", która by wymagała jakiegoś własnego wysiłku. To proste: Wyleczyć. Uwolnić. Nakarmić. Poczucie dokonanego dobra nie jest zakłócone tymi niepokojami i wątpliwościami "czy na to aby nie zasługują za swoją głupotę i niemoralność?" "Czy to ma w ogóle sens, skoro odrzucają pomoc?". Klęska, jeśli ma miejsce, jest winą innych ludzi lub braku środków, a nie zwierząt.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem kimś, kto ze społecznikowstwa wśród ludzi nawrócił się na wojującą ekologię. Przeciwnie, chcę powiedzieć, że wojujący ekolodzy wygodnie uciekają od tej ciemniejszej strony ludzkiego charakteru, z którą się stykamy próbując pomóc ludziom, że w pomaganiu zwierzętom nie ma tego altruizmu usiłowania pomimo sabotażu, pomimo odrzucenia, pomimo klęsk wyglądających na spowodowane przez beneficjenta. Jest to pójście na łatwiznę, ale jednocześnie kolegów wojujących ekologów trochę w tym rozumiem i nawet momentami zazdroszczę im tej beztroski i braku wątpliwości, na jakie mogą sobie pozwolić wśród niewinnych zwierząt.

Przebicie się przez tę pasywną, zrezygnowaną, nie chcącą skupiać się na przyszłości postawę tzw. marginesu to rzecz trudniejsza i ważniejsza niż danie pieniędzy. Wymaga, bardziej niż darczyńców i pieniędzy, zaangażowania jednostki z odpowiednią charyzmą, siłą i wytrwałością, jednostki, która ze względu na ograniczony czas pomoże skutecznie bardzo niewielu. Wiele problemów jest skutkiem tego, że mamy za mało takich ludzi, bardziej niż tego, że mamy za mało pieniędzy. Owo zderzenie się z postawami potrafiącymi tak boleśnie uszkodzić idealizm jest z kolei tak trudne, że naprawdę nie można tego od każdego wymagać. Każdy może jednak spróbować - i może powinien przed publikowaniem ckliwych artykułów o trudnej sytuacji tych czy innych.

 

immona
O mnie immona

Moja strona o Nowej Zelandii i prywatny blog: nz.pasnik.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka