immona immona
980
BLOG

Mikroprzedsiębiorczość, czyli jak ZUS wyklucza z rynku najbiedni

immona immona Polityka Obserwuj notkę 2


Mikroprzedsiębiorczość to te najmniejsze (i niedoceniane przez polityków) działalności gospodarcze, będące często bardziej dorabianiem sobie do etatu czy emerytury niż zarabianiem na życie. Student udzielający korepetycji, zajmująca się domem kobieta wykonująca dla znajomych poprawki krawieckie, emeryt złota rączka, który czasem wykona jakąś drobną naprawę dla sąsiadów. Jest tego masa i zwykle na czarno. Dlaczego na czarno? Bo ZUS.

ZUS trzeba płacić, prowadząc działalność gospodarczą, co miesiąc niezależnie od zysków czy strat. Jakiś czas temu z fanfarami ogłoszono "promocję" dla nowych przedsiębiorców, polegającą na tym, że ZUS będzie wynosił tylko nieco ponad 200 zł. Rzecz w tym, że nawet to czyni nieopłacalnym działalność, zyski z której wynoszą mniej niż owe 200 zł miesięcznie czy niewiele więcej (biorąc pod uwagę inne koszty legalnej działalności).

Rządzący i "prawdziwi przedsiębiorcy" wzruszają ramionami: co to za firma? Co to za przedsiębiorca, którego nie stać na 200 zł miesięcznie?

Nie doceniają oni wagi tych 200 zł. W wielu gospodarstwach domowych nawet dorobienie skromnych 100 zł raz dwa miesiące do budżetu rzędu 1200 zł na czteroosobową rodzinę (tak, są takie gospodarstwa domowe) jest ważnym zasileniem domowych finansów. Im biedniejszy człowiek, tym większe znaczenie ma dla niego mała kwota i tym większą pozytywną różnicę czyni w jego życiu.

No i ludzie dorabiają - na czarno. Co wynika z tego, że na czarno? Po pierwsze brak wpływów podatkowych do budżetu - może niewielkich w jednostkowych przypadkach, ale po zsumowaniu tych wszystkich mikrodziałalności już nie tak małych; zresztą, to nie apetyt na podatki mikroprzedsiębiorstw jest głównym argumentem - jest nim ogólny wpływ społeczno-gospodarczy ulegalnienia tej szarej strefy, o czym za chwilę.

Po drugie, prowadzenie działalności na czarno poważnie upośledza jej możliwości rozwoju. Reklama jest ograniczona do poczty pantoflowej czy nieśmiałych ogłoszeń na słupie czy uczelnianej tablicy ogłoszeniowej. Ludzie się w różnym stopniu kryją, a to uniemożliwia trafienie do szerszej klienteli i przemianę takiej mikroinicjatywy - jeśli okaże się konkurencyjna - w "prawdziwą" firmę. Wiele osób zresztą nawet nie wykonuje tych usług, które by mogli wykonywać, ponieważ stres działalności nielegalnej ich odstrasza lub ich umiejętności są tego rodzaju, że wymagałyby "oficjalnej" reklamy, bo nie ma na nie klientów wśród kręgu znajomych. Mowa oczywiście o usługach dla osób prywatnych, bo dla firm można wykonywać usługi na umowy zlecenie czy o dzieło. Wielu klientów też nie chce korzystać z usług na czarno, z powodu braku ochrony konsumenta i trudności ewentualnego dochodzenia roszczeń.

A teraz napiszę, jak to jest w Nowej Zelandii. Założenie działalności gospodarczej (nie spółki z o.o.) kosztuje mniej więcej tyle co sześciopak piwa i trwa godzinę lub trochę dłużej, ale jeśli trwa dłużej, urzędnik często przeprosi za to opóźnienie (nie muszę wspominać, że robi się to najczęściej przez Internet i fax); podatek płaci się od dochodu w takiej samej skali jak od dochodów z pracy najemnej, księgowość w przypadku jednoosobowej DG jest bardzo prosta, a państwo finansuje darmowe kursy dla tych, którzy zamierzają założyć firmę i chcą wszystko liczyć sami.

Oznacza to, że gdybym na przykład zechciała sobie dorabiać tłumaczeniem z angielskiego na polski, na co byłoby mniej więcej tyle klientów co w Polsce chętnych na tłumaczenie z polskiego na pusztu, mogę odżałować ten sześciopak piwa i trzy czy cztery razy w roku zainkasować legalnie za to powiedzmy kilkadziesiąt dolarów. 

Trudno przejechać jakąś dłuższą ulicą (poza bogatymi dzielnicami, których mieszkańcy wyżej cenią wolny czas niż dodatkowy dochód), żeby nie zobaczyć prywatnego domu, na którym nie wisi tabliczka informująca o usługach proponowanych przez mieszkańców, od poprawek krawieckich i skoszenia trawnika czy umycia okien po sprzedaż własnoręcznie wykonanego małego rękodzieła czy pomoc komputerową. Jest to bardzo wygodne, bo potrzebując czegoś z tych drobnych usług mam to blisko i bez szukania. Odpowiednik "Panoramy firm" dla Auckland jest znacznie grubszy niż dla podobnej wielkości miasta Warszawy.

Poza takimi rzeczami jak wygoda konsumenta, podatki dla państwa czy lepsze statystyki ilości firm na mieszkańca, najważniejszą różnicą jest to, że mnóstwo osób jest na rynku, a nie poza nim. Osoby, które nie mają żadnego, podkreślam, żadnego kapitału na inwestycję czy na stałe i niezależne od zysku opłaty, ale mają umiejętności, sprzęt i chęć do pracy Polska wyklucza z legalnego rynku. Wykluczenie z legalnego rynku to nie tylko skazywanie na brak dochodu, który by mogła dać działalność lub na ukrywanie się przed urzędami: jest to również zablokowanie drogi do znajomości, które by mogły z takiej małej działalności wyniknąć i przynieść większe zlecenia lub inne możliwości, zabranie poczucia własnej wartości, które daje oficjalne "robienie czegoś", a nie bycie "kurą domową" czy bezrobotnym (bezrobotni bez prawa do zasiłku, którzy stanowią większość, dorabiają na czarno, ale pozostają zarejestrowani jako bezrobotni ze względu na ubezpieczenie zdrowotne połączone ze statusem bezrobotnego - na ponoszenie opłat stałych związanych z DG ich nie stać, ale czy nie bardziej opłacałoby się państwu dać im to ubezpieczenie zdrowotne, gdyby zarabiali i odprowadzali jakiś podatek - nawet mały - niż gdy nie wnoszą do budżetu nic?). Wykluczenie z legalnego rynku, zwłaszcza w przypadku tych najbiedniejszych, ma duży udział w ich całościowym wykluczeniu społecznym.

Polska olewa potencjał gospodarczy tkwiący w najbiedniejszych, których nie stać nawet na "promocyjny" ZUS, a otwarcie im drogi do prowadzenia drobnej działalności gospodarczej uczyniłoby dla nich więcej niż wszelkie programy pomocowe.

Wracając do ZUSu, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ZUS obsługuje zaciągnięte przez państwo zobowiązania wobec ludzi, których nie można pozbawić ich rent i emerytur. Mimo swojej niechęci do wysokich podatków i podatków w ogóle, uważam, że w obecnej sytuacji lepiej byłoby te zobowiązania zaspokoić z wyższych podatków od zysków firm (podatek od zysku zawsze jest z czego zapłacić) niż z haraczu za samo prowadzenie firmy niezależnie od wyników. Byłoby to inne rozłożenie obciążeń - korzystniejsze z punktu widzenia wpływu na gospodarkę. Inną propozycją jest oczywiście zwolnienie z ZUSu firm zarabiających mniej niż średnio, powiedzmy, 500 czy 700 zł miesięcznie w roku - czysty zysk dla budżetu, bo w chwili obecnej tego typu działalności funkcjonują na czarno i nie płacą zupełnie nic, ale wtedy byłby problem z nieuniknionym zaniżaniem i ukrywaniem zysków przez firmy zarabiające trochę więcej i dotychczas ZUS płacące. Szczegóły z pewnością wymagają dyskusji i jak zwykle to w nich tkwi diabeł, ale postulat jest taki: żeby człowiek, który chce i potrafi, mógł sobie zarobić czy dorobić te 300 zł miesięcznie płacąc tylko podatek od nich. Mielibyśmy w Polsce niesamowity wybuch drobnej przedsiębiorczości i poprawę sytuacji najbiednieszych.

immona
O mnie immona

Moja strona o Nowej Zelandii i prywatny blog: nz.pasnik.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka