ZBZ&ML
ZBZ&ML
ziem bez ziemi ziem bez ziemi
702
BLOG

Islandia, część I: Wulkan

ziem bez ziemi ziem bez ziemi Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 4
Ktoś nam powiedział, że tu w okolicy, niedawno wybuchł wulkan. Widowisko podobno piękne, przekonują swoim amerykańskim entuzjazmem, że you have to see it. Ja i mój umysł jesteśmy podejrzliwi, znamy ten entuzjazm amerykański. Jak nie pojawi się: amazing, mesmerizing, fantastic, glorious, wonderful, unforgettable, to nie ma co sobie głowy zawracać. No ale pojawiło się, więc może warto iść?

Nauczony doświadczeniem, ale niestety jeszcze nie wystarczająco, założyłem, że pogoda na Islandii będzie podobna do tej w środkowej Alasce. Podobna szerokość geograficzna, a na Alasce latem przecież ciepło i przyjemnie…


Niby sprawdziłem i odczytałem średnie temperatury, nasłonecznienie, opady … Ale umysł, jak to umysł, żyje w iluzji i płata figle, nawet (a raczej zwłaszcza) swojemu właścicielowi. Więc, podpowiada, że śpiwory wystarczą letnie: Komfort +9 oraz +15, po co dźwigać ? Buty też lekkie, wodoszczelne, dodatkowo sandały, bo podobno często przekracza się wartkie nurty strumieni i rzek. Rzeczy też takie wiosenno-letnie powinny być OK…

Konfrontacja z iluzją nastąpiła w pierwszej sekundzie po opuszczeniu lotniska. Boże jak tu zimno ! Gdzie jest słońce ? Co tak wieje ? Może to tylko dziś ? Napotkani Polacy (a są wszędzie jak Islandia długa i szeroka), odpowiadają, że w sumie dziś wszyscy na wyspie radośni bo właśnie zrobiło się cieplej… A my w plecaku namiot, taki fajny, przewiewny, i perspektywa 14 noclegów, gdzieś na dziko, gdzieś w górach… W czarnych myślach pojawiają się dwa promyki: jak dobrze, że jednak zabrałem te cienkie kalesony i brezent 3 na 3 metry…   

Idziemy, niosąc wspomnienie o 30-to stopniowym cieple z Polski, które z sekundy na sekundę blednie. No ale przecież Islandia to królestwo geotermalne! Nie zmarzniemy, przecież gorące źródła są wszędzie… Podobno…  

Ktoś nam powiedział, że tu w okolicy, niedawno wybuchł wulkan. Widowisko podobno piękne, przekonują swoim amerykańskim entuzjazmem, że you have to see it. Ja i mój umysł jesteśmy podejrzliwi, znamy ten entuzjazm amerykański. Jak nie pojawi się: amazing, mesmerizing, fantastic, glorious, wonderful, unforgettable, fabulous to nie ma co sobie głowy zawracać. No ale pojawiło się, więc może warto iść? Szybka re-kalkulacja planów, idziemy, mamy około 30 kilometrów, dziś dojdziemy. Ale na którą godzinę ? A czy to ważne ? Tutaj nocy nie ma… Ruszamy na szlak. Idziemy, kamienie, kamyczki, lawa, laweczka, pustynia, czasem porosty, piach, żwir, ptaszki z długimi krzywymi dziobami, idziemy.

Nie wiemy ile czasu upłynęło, bo jasno. Wiedzą to tylko bolące plecy. Naszym zegarem jest coraz cięższy plecak, którego pozorna waga rośnie wraz z kwadratem upływającego czasu… I jak to zwykle bywa, idziemy dłużej niż wynika to z mapy, dłużej niż wynika to z początkowych szacunków, dłużej niż wynika to z rozsądku.

Tyle wysiłku aby zobaczyć coś, co ktoś powiedział, że warto. Przecież widziałem już tyle rzeczy. Czy jeszcze coś może mnie zaskoczyć? Przecież nawet lądujące UFO na moim podwórku by mnie nie zaskoczyło… Bo niby dlaczego? Ot, zwyczajna sprawa. Z takim powątpiewaniem kroczymy, aż do ostatniego metra, bo wciąż nić nie widać, poza powracającymi ludźmi, ich wrażeniami oraz dymem zza góry…

I nagle, jest, uderzenie pięścią wagi ciężkiej. Umysł na ten widok, tylko się rozdziawia, co manifestuje się głupią miną i jedyną możliwą myślą “o ja pie rd oo l e”. Szok poznawczy, stoimy na krawędzi wrót do piekła. Płonąca, gęsta ciecz, skacze, faluje, uderza o brzegi krateru, który sama sobie uformowała. Piekielnie wzburzony ocean uderzający o klify… Tylko jakoś inaczej, bo jakby w zwolnionym tempie, i to światło, ten blask, ta wirująca energia, która raz po raz dostaje jakiegoś wewnętrznego sprzężenia i zaczyna szaleńczo wirować, skakać i pluć. Płonąca ciecz… Siedzimy jak w transie, kilkaset metrów od otchłani żaru. Jak zwierzę złapane reflektorami pędzącego samochodu, wryte w ziemię, nie może oderwać wzroku od swojej zagłady.  

Niedawno, kilkanaście godzin przed naszym przyjściem, pękła z hukiem jedna ze ścian krateru. Wodospad lawy nieprzerwanie zaczął wylewać się poza krater. Powstało wielkie jezioro, wypełnione ognistą cieczą oraz wartka rzeka płonącej lawy. Płynie i zastyga… Raz po raz, w szaleńczym piruecie, coś w niej wybucha, unosi się na znaczną wysokość i opada daleko poza korytem lawy-rzeki.

Palą się okoliczne łąki. Nawet takie daleko od wulkanu. Podgrzewa je blask i ciepło. Nad wszystkim latają helikoptery, bogatsi turyści, próbują zajrzeć w gardziel żywiołu. Na pobliskim wzniesieniu armia długich obiektywów, wyłapuje co lepsze ujęcia. Dziesiątki dronów, krąży wokoło bulgoczącego krateru. Streaming w czasie rzeczywistym na cały świat…

Wpatrzeni w nieziemskie widowisko, bliższe Wenus, czy innej piekielnej planecie, chłoniemy wrażenia i ciepło. Gdy słońce zachodzi, blask bijący od wściekłego krateru i płonącej lawy jest jeszcze bardziej dominujący. Wyciągamy kuchenkę gazową, zapalamy nasz własny płomień, robimy zupkę, jemy. Po pierwszej nad ranem udaje się nam wyrwać z hipnotycznych szpon wściekłego do czerwoności stwora. Odchodzimy w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Kładziemy się, na horyzoncie nieprzerwanie towarzyszy nam pomarańczowo-żółta poświata, niczym uwięzione wschodzące słońce.

Dla zainteresowanych TUTAJ notka i zdjęcia z Alaski, na dowód, że było ciepło i przyjemnie:

Notka i zdjęcia z Alaski

Zobacz galerię zdjęć:

ZBZ&ML
ZBZ&ML ZBZ&ML ZBZ&ML ZBZ&ML. Towarzysz podróży ZBZ&ML. Lawa z poprzedniego wybuchu ZBZ&ML. W stronę noclegu ZBZ&ML ZBZ&ML
Islandia, część I: Wulkan

co by nie napisać i tak nie byłoby to zgodne z rzeczywistością...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości