Jarosław Flis Jarosław Flis
2587
BLOG

Tak źle i tak niedobrze

Jarosław Flis Jarosław Flis Polityka Obserwuj notkę 38

Czy po sobotnim sondażu (tu mój komentarz w najnowszym numerze TP) ktoś już czuje wiatr zmian, czy też uznaje, że to tylko burza w szklance wody, o jednym powinien pamiętać - o kalendarzu wyborczym. Przyspieszone wybory są bardzo mało prawdopodobne. Do tej pory odbyły się w Polsce dwukrotnie, za każdym razem prowadząc do radykalnej zmiany u władzy. Trudno się spodziewać, by ktoś poszedł na takie ryzyko trzeci raz. Szczególnie koalicja, która ma sejmową większość i jeszcze przebierające nogami SLD w zapasie.
Trzy lata to szmat czasu a nic nie zapowiada, by były to lata spokojne. Jak pokazuje przykład amerykańskich wyborów 2004, nie ma sytuacji tak złej, by błędy opozycji nie były w stanie dać zwycięstwa rządzącym. Najświeższy przykład gruziński to z kolei dowód, że można przegrać pomimo całkiem sporych osiągnięć. Tak, czy owak - i  rząd, i opozycja będą poddani próbom poważniejszym niż dotąd.
Jedną z nich jest właśnie kalendarz wyborczy. Kluczowy sejmowy sprawdzian będzie poprzedzony czwórką innych - niby mniej ważnych, lecz mogących wzmocnić bądź osłabić graczy przed decydującym starciem.
Na pierwszy ogień pójdą wybory europejskie w 2014 - przyspieszenie ich jest poza zasięgiem krajowych graczy. Same w sobie eurowybory są najmniej znaczącym głosowaniem - tak są też postrzegane przez wyborców. To poznać po frekwencji. Są jednak uważnie śledzone przez klasę polityczną. Wywołane nimi napięcia czy rozłamy mogą być gwoździem do trumny takiej czy innej siły. Dlatego też warto się przyjrzeć krążącym gdzieś po kątach koncepcjom, jak też by można zmienić sposób wybierania europosłów. W szczególności zaś - idei "listy krajowej". Wspominałem już o tym przed wakacjami, dziś kilka obrazujących problem liczb. 
Pierwszy wariant to "lista zamknięta" - trochę tak, jak to wyglądało do 1997 roku w wyborach sejmowych z listą krajową i jak to dziś wygląda w takich krajach jak Hiszpania. Wyborca wskazuje tylko listę, zaś mandaty otrzymują kandydaci w kolejności, w jakiej są na niej umieszczeni.
Wprowadzenie takiego rozwiązania to formalnie rzecz biorąc ograniczenie wyboru w stosunku do tego, co jest teraz. Bo wszak teraz można sobie wskazać na liście ulubieńca. Nawet jeśli dzisiejsze rozwiązanie jest bardzo głupie, o czym nie raz i nie dwa tu pisałem, to nie sposób obronić likwidacji "krzyżyka przy nazwisku" ot tak - przez zastąpienie go po prostu sztywną listą. Natomiast forsując takie rozwiązanie trzeba być przygotowanym na wściekły atak. Wszystkie antypartyjne sentymenty pójdą w ruch. "Ograniczenie demokracji" będzie tu najłagodniejszym argumentem. Po ustawie o zgromadzeniach będzie to traktowane jako recydywa. Gdyby PO królowała w sondażach, jak wiosną 2009, może by to im jakoś uszło. Może nawet by się udało do tego przekonać po cichu PiS i SLD - zawrzeć  taki pakt, jak w sprawie progu wyborczego, którego żadna z partii nie używa do walki w obrębie "kartelu". Przy dzisiejszych nastrojach nie ma na to szans.
Sam - z góry zapowiadam - z lubością będę się nad tym pomysłem pastwił. Owszem, polityka to gra drużynowa, lecz tak prymitywnie to tej drużyny zbudować się nie da. Wręcz przeciwnie - takie rozwiązanie to dewastacja nawet tej marnej równowagi, jaka spaja dziś nasze partie.
Najśmieszniejsze jest jednak poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, kto po takim zabiegu będzie prowadził i finansował kampanię wyborczą. Na pewno nie kandydaci, jak to się dzieje dziś. W linkowanym wyżej tekście podane są wyliczenia, na ile też mandatów mogą liczyć partie gdyby podziały były takie, jak w 2011 (jeśli ktoś chce rozpatrywać alternatywne scenariusze, może zamienić PO i PiS miejscami).
Przy pięciu partiach zwycięzca może liczyć na ciut ponad 20 mandatów, drugi na kilkanaście, zaś mniejsi dostaną po kilka. Przyjmijmy optymistycznie, że poparcie dla każdej z partii, w trakcie kampanii, może się zmienić o jakąś plus-minus jedną czwartą jej wyjściowej siły. To oznacza, że kampania może coś zmienić w sprawie otrzymania mandatu przez jakichś 10 kandydatów w każdej z dwóch dużych partii. W partii "40%" będą to osoby na miejscach 17-27, w partii "30%" na miejscach 12-20. W partiach "10%" będą to po trzy osoby, gdzieś pomiędzy miejscem trzecim a szóstym.  Nikt poza nimi na pewno nie wyda na kampanię ani grosza, nikt nie nastawi sobie budzika na 6 rano. To znaczy, że do kampanii będzie się przykładać jakieś 30 osób w 38 milionowym kraju.
Oni pewnie też tego nie zrobią. Przyjmujmy, że w kampanii waga aktywności kandydata nr 1 wynosi 1, kandydata nr 2 - 1/2, nr 3 - 1/3 itd. Przy 51 kandydatach, indywidualny udział każdego z grupy "nadzieja-zagrożenie" to jakiś 1 procent w ten sposób liczonych zasobów. Taki system uzmysławia znikomą rolę jednej komórki w całym partyjnym organizmie. Dotąd można się było pocieszać, że jest się liderem listy w okręgu. Przy jednej liście, gdyby przydzielać miejsca na podstawie liczby oddanych głosów w danym okręgu w 2009, lider z Podkarpacia powinien zająć miejsce 16. Wedle dotychczasowych wyobrażeń, popartych praktycznymi wyliczeniami, miejsce bardzo kiepskie. Podcinające skrzydła.
Nawet jeśli bezpośrednio zainteresowani jednak się zmobilizują, łączna waga tych, których mandat zależy od sukcesu kampanii, to jakaś 1/8 wszystkich teoretycznie tworzących listę zasobów. To właśnie matematyczny sens przytaczanego już tu stwierdzenia jednego z hiszpańskich europosłów - "po wpisaniu na listę można już jechać na wczasy".
Politycznie oznacza to, że należy się liczyć z istotnym spadkiem frekwencji (i tak spodziewanym na podstawie doświadczeń innych krajów), czyli większą rolą twardych elektoratów, w tym ugrupowań niszowych. Większe partie tracą swoją przewagę organizacyjną. Może to też zwiększyć rolę "medialnej wajchy". Z jednej strony, życzliwości mediów głównego nurtu, lecz chyba w jeszcze większym stopniu mediów środowiskowych, zdolnych mobilizować swoich odbiorców.  Medialny efekt jest zatem wielką niewiadomą - jeszcze większą media społecznościowe, czy w ogóle internet.
No dobrze, a gdyby listę krajową otworzyć? Zostawić tak, jak do tej pory było w skali okręgu, także w wyborach sejmowych. Tak - wtedy każdy z kandydatów, nawet ten z 50-ego miejsca (lub ze setnego, gdyby zachować zasadę dwukrotnego nadmiaru kandydatów) będzie wierzył w swoje zwycięstwo. Nie bezpodstawnie. Rzecz w tym, że im dłuższy ogon, tym cieńszy koniec. Walka o 20 mandat w okręgu to walka, gdzie rozstrzygać będzie śladowa liczba głosów. Np. o przyznaniu tej a nie innej osobie jedenastego mandatu dla PO w Warszawie, zadecydowały w 2007 roku 4 głosy, zaś w 2011 sto razy więcej, czyli "aż" pół promila oddanych w okręgu.
Kluczowa będzie tu rywalizacja terytorialna. W celach marketingowych każda partia wystawi na pewno po jednym kandydacie z każdego z okręgów sejmowych. Każdy z takich kandydatów będzie docierał wyłącznie do "swoich" wyborców i to z jednym przekazem: Nie głosujcie na jedynkę, głosujcie na mnie! Gdyby każdemu udało się w to w takim samym stopniu, to podział mandatów byłby taki jak w tabeli (na podstawie liczby głosów oddanych na każdą partię w każdym z okręgów w 2011). Na czarno wyróżniono okręgi, których kandydaci przegraliby na każdej z 5 list. W takiej prostej symulacji dotyczyłoby to co czwartego okręgu. Mandaty skupiają się w okręgach większych np. w Lublinie. Mniejsze społeczności mają marne szanse.
 
Można to nadrobić większą determinacją w odbieraniu głosów liderowi czy innym medialnym kandydatom.  Na podorędziu jest jednak inna broń - dogęszczanie poszczególnych subregionów kandydatami. Jak się nie chce, by ktoś został europosłem, to trzeba na liście wstawić takich kandydatów, by jego terytorialna nisza była jak najmniejsza. Dlatego spodziewam się, że w trosce o własne pole manewru, liderzy partii przeforsowaliby zgłaszanie nadmiaru kandydatów. To byłoby też korzystne dla większych partii z punktu widzenia opisanej wyżej mobilizacji zasobów do zwycięstwa.
Jednak efekt takiego rozwiązania byłby kompletnie nieprzewidywalny. Chyba jeszcze gorszy dla klasy politycznej od obecnego, który tak ich drażni (co opisywałem tu). Indywidualne szanse dla trzeciorzędnych kandydatów nawet rosną, lecz z punktu widzenia kandydatów drugorzędnych - dotychczasowych jedynek z mniejszych okręgów, straty są i matematyczne, i prestiżowe. Dla wyborcy taki system także nasila wszystko co złe w obecnym.  Jeszcze większej grupie Polaków grozi wykluczenie z choćby szczątkowego poczucia reprezentacji.
Jest oczywiście jedna różnica - w takim systemie da się głosować na Jerzego Buzka lub Zbigniewa Ziobrę nie tylko wtedy, gdy się mieszka na Śląsku czy w Małopolsce. To dalszy krok w stronę wzrostu znaczenia celebrytów w polityce. Co by to zmieniało w rywalizacji pomiędzy partiami? Poza tymi oczywistymi gambitami, z których korzyści są ewidentne, jest jednak jeszcze kilka innych. Np. PiS może na jedynce wystawić profesora Glińskiego. Ryzyko zrobienia z niego kolejnego brukselskiego libero jest pewnie spore, lecz np. jako późniejszy kandydat na prezydenta miałby okazję się promować i ostrzelać w wyborczych realiach.
Przy takim rozwiązaniu Palikot mógłby się ratować powtarzając manewr Berlusconiego - startować bez zamiaru objęcia mandatu. Najgorzej mają ludowcy. Dla nich medialna personalizacja wyborów to oczywiste osłabienie własnych atutów.
Jak to zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Tak samo jak w przypadku JOW, o czym szerzej napisałem ostatnio w Tygodniku. Tak już jest, że jeśli ktoś się za bardzo zaangażuje emocjonalnie w popieranie jakiegoś rozwiązania, ma kłopoty z rozważaniem scenariuszy, w których coś idzie inaczej, niż to sobie wymarzył. Później zaś się dziwi, jak PiS w sprawie blokowania, że wszystko poszło na odwrót. Polecam swoje usługi w wyszukiwaniu "dziur w całym" - w sprawie blokowania ostrzegałem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka