Dlaczego osobami próbującymi przyczynić się do wyjaśnienia tragedii smoleńskiej (nie wg wersji rosyjskiej) są głównie naukowcy polscy mieszkający za granicami, a naukowcy polscy w Polsce w większości wolą milczeć (czy aby czasem nie dlatego, że grozi im, iż mogą być potępieni przez rektorów swoich uczelni?)?
Dlaczego pracownicy urzędów centralnych, lokalnych warszawskich i władz im zależnych spółek, a nawet ich rodziny, nie brały w zdecydowanej większości udziału w referendum (czy aby tylko napewno dlatego, że tak popierają HGW, PO i prezydenta?).
Przyczyna, moim zdaniem jest ta sama. Ktoś, kto pracuje w tzw. sferze budżetowej (lub nie pracuje, ale czerpie on z niej i/lub jego rodzina - profity), gdyby okazało się, że jest nielojalny (tu lojalność jest interpretowana jako bezwzględne posłuszeństwo) straci pracę i/lub jego zakotwiczona rodzina.
Ciekawa byłaby statystyka, ilu urzędników zależnych na ogólną liczbę poszło na referendum w Warszawie. Sadzę że poniżej 1%, a podejrzewam, że trwa dochodzenie (koledzy, którym się zwierzyli, służby spec., etc.), kto poszedł. W przypadku referendum, wbrew polskiej konstytucji i standardom demokracji głosowanie było jawne.
W przypadku naukowców, jestem pełen podziwu, że wielu z zależnych od pracodawców w III RP, nie boi się, ale pozostali uczciwi prawdopodobnie wolą milczeć. Są jednak tacy, jak rektorzy AGH i PW, co są marionetkami w ręku Tuska, a tenże nią u Putina (nie tylko w sprawie Smoleńska).