Jacek Kobus Jacek Kobus
266
BLOG

O władzy - uzupełnienie

Jacek Kobus Jacek Kobus Polityka Obserwuj notkę 3

Pisałem już o tym wiele razy. Ale nie zaszkodzi powtórzyć. Nie istnieją żadne racje przemawiające za przyjęciem tezy, iż "władza istnieje z uwagi na korzyści, jakie oferuje swoim poddanym".

Zdanie to możemy co najwyżej traktować jako postulat - i jako takie, nie podlega ono zatem ocenie w kategoriach prawdy lub fałszu. Zdaniem sprawozdawczym, opisującym rzeczywistość: nie jest na pewno!

 
Aby w pełni zrozumieć, co mam na myśli - trzeba odwołać się do praktyki Monty Robertsa, o którym przecież ledwo przedwczoraj pisałem.
 
Co takiego zachodzi podczas procedury "join up" na lonżowniku..?
 
Człowiek najpierw "odpycha" od siebie konia, demonstrując mu swoją naturę drapieżnika - a kiedy koń jest już dostatecznie przerażony, ale zarazem - skłonny do negocjacji (brak jest bólu fizycznego, odbierającego zdolność do myślenia, a sama procedura trwa na tyle długo, że koń ma czas przemyśleć swoją sytuację: zajmuje to zwykle od kilkunastu minut do pół godziny...), przyjmuje postawę wycofaną i pozwala mu wkroczyć w swoją "strefę bezpieczeństwa", obejmując go opieką na zasadzie analogicznej do stosunku łączącego w naturalnym stadzie koni klacz alfa z jej podwładnymi.
 
 
Dwa etapy procesu "join up": "odpychanie" i "przyciąganie"
 
Czy człowiek zapewnia w tym momencie koniowi jakieś realne, namacalne korzyści..? Ależ bynajmniej! Dzieje się coś całkiem przeciwnego! Ledwo koń "odda się w opiekę", "uzna się za podległego" człowiekowi - a już zakłada mu się siodło i wchodzi na grzbiet.
 
Jeśli koń w ogóle odnosi z tego stosunku jakieś korzyści, to są one nader teoretyczne. Nie trzeba go bić - ale przecież: on nie wie o tym, że alternatywą wobec tej procedury MOGŁY być fizyczne tortury, trudno zatem, aby brał to pod uwagę! Dalsza współpraca między człowiekiem a tak ujeżdżonym koniem ma szansę przebiegać bez większych zgrzytów (o ile następni użytkownicy tego konkretnego konia nie popełnią jakichś błędów...) - ale to jest "współpraca" w której to koń oferuje swoją pracę i siłę człowiekowi, w zamian otrzymując co najwyżej - święty spokój od czasu do czasu.
 
Bo akurat żarcie to żadna nagroda dla roślinożercy (jak zauważa sam Monty Roberts: historia nie odnotowuje przypadku, aby kęs trawy uciekł przed koniem...), a dach nad głową - jest co najmniej równie często karą, co wygodą.
 
"Brak fizycznego bólu", "ochrona przed drapieżnikami", "opieka i pomoc" i cała reszta "usług" świadczonych przez ludzi koniom - to są wszystko, z punktu widzenia koni, abstrakcje wyższego rzędu, bo wymagałyby dla prawidłowego rozeznania ich natury, zdolności do wyjścia poza "tu i teraz" i wyobrażenia sobie, co mogłoby być, a nie jest.
 
Zdania na temat intelektualnych uzdolnień koni są podzielone. Niektórzy uważają je za głupie bydlęta (wedle ludowej mądrości: jak by koń o swojej sile wiedział, to nikt by na nim nie siedział...) - inni rozpływają się nad ich inteligencją i szlachetnością ducha. Nie spotkałem jednak jeszcze, nawet wśród największych fanatyków koni - kogoś, kto by twierdził, że są to zwierzęta zdolne do myślenia abstrakcyjnego, do wyjścia poza "tu i teraz" i kalkulowania wedle tak dalekosiężnej refleksji!
 
A przecież - metoda Monty Robertsa najoczywiściej działa. Koń po procedurze "join up" (czyli po polsku: "połączenia") zachowuje się tak, jakby ufał człowiekowi, odpowiada na jego sygnały wykonując z ufnością wydawane mu polecenia - wyraźnie też widać po jego zachowaniu, że w towarzystwie swojego "człowieka alfa" jest dużo spokojniejszy i pewny siebie.
 
Potem można nawet i "bez trzymanki" - jak widać: przykład z Polski...
 
Co takiego zatem się dzieje w momencie "połączenia"..? Skądś, nie wiadomo skąd - przerażony wcześniej koń zyskuje spokój i poczucie bezpieczeństwa. Jedyne wytłumaczenie tego fenomenu to przyjęcie tezy, iż źródłem owego spokoju i poczucia bezpieczeństwa jest SAM FAKT NAWIĄZANIA RELACJI z "człowiekiem alfa".
 
Niezależnie od tego, że ów "człowiek alfa" wcale nie prowadzi w tym momencie konia na świeże pastwisko w uroczych okolicznościach przyrody i miłym towarzystwie (innych koni) - tylko wymaga od swojego "podopiecznego" pracy.
 
 
Źródłem poczucia bezpieczeństwa dla konia nie są żadne korzyści oferowane mu przez człowieka - tylko sam fakt, że między koniem a człowiekiem istnieje relacja dominacji i podporządkowania. Powtarzam to, bo jest to podstawa mojej prywatnej "antropologii władzy".
 
Nie widzę żadnych powodów, aby stosunek ludzi do władzy - czyli "osobników beta" do "osobników alfa" traktować inaczej niż stosunek koni do dominujących nad nimi ludzi.
 
Dla "osobnika beta" samo to, że podlega jakiejś władzy, że istnieje ktoś, kto mówi mu, co jest dobre a co złe, kto wydaje mu polecenia - jest już całkowicie wystarczającym źródłem poczucia bezpieczeństwa. Żadna dodatkowa kalkulacja myślowa - nie jest do tego potrzebna. Władza wcale nie musi oferować swoim poddanym jakichś realnych korzyści, by zyskać ich chętny posłuch i pełne ufności poddanie.
 
Widzimy zresztą tego mnóstwo przykładów w dziejach! Czy Stalin oferował swoim poddanym jakieś realne korzyści? Przecież nawet ci najbardziej uprzywilejowani - nie znali dnia ani godziny (nawet, można by rzec, że ci najbardziej uprzywilejowani - i to jest właśnie zasada tyranii doskonałejo której wielokrotnie pisałem - najbardziej byli zagrożeni!). A jednak, mimo to, miliony jego poddanych umarło z okrzykiem "za Stalina!" na ustach... Co innego mogło być źródłem tak rozpaczliwej lojalności - jak nie właśnie ów atawizm (mówimy niewątpliwie o ewolucyjnym atawizmie - nawet zresztą w przypadku koni jest owa odruchowa gotowość do akceptacji władzy i czerpanie satysfakcji z samego faktu podległości komuś - atawizmem, gdy miejsce klaczy alfa zajmuje człowiek...)?
 
 
Łatwiej jest stracić władzę dopuszczając do szerzenia się wątpliwości co do tego, czy "osobnik alfa", stojący na szczycie hierarchii, faktycznie panuje nad sytuacją i wciąż jest w stanie zagryźć każdego potencjalnego konkurenta - niż dopuszczając się niesprawiedliwości, krzywd, złodziejstwa czy nieudolności. Dobrze to rozumiał wieki temu Machiavelli - przypominając "księciu", że w jego interesie leży demonstrować swoją władzę, szczycić się nią, stawiać ją swoim poddanym przed oczy: a będzie mógł wówczas robić z nimi, co mu się żywnie podoba...
 
Tyrańska i okrutna, a przy tym nawet i nieudolna władza - może liczyć na trwałość daleko większą i pewniejszą, niż władza pełna nawet najlepszych intencji - ale za to publicznie demonstrująca wahanie, niepewność, skłonność do kompromisu, poszukiwanie "dialogu". Ta pierwsza bowiem, niczego właściwie nie robiąc - przez sam fakt swego istnienia leje kojący balsam na pokłady kompleksów, niepewności i lęków decydujących o zachowaniu wielkich mas ludzkich.
 
Ta druga, jak wielkie by nie były jej osiągnięcia na innych polach - jeśli tylko demonstruje niepewność czy skłonność do uległości, to działa w sposób całkowicie odwrotny: pobudza frustracje, niepewność i lęki wśród poddanych (przy okazji, jak widok padliny u kojota - wywołując także ślinotok u licznych w każdej populacji "kandydatów na osobników alfa"...).
 
Obaj władcy obaleni przez najkrwawsze rewolucje ostatnich 250 lat - Ludwik XVI i Mikołaj II byli ludźmi pełnymi dobrej woli, choć może nie największego rozumu, obaj próbowali być kochani i obaj demonstrowali publicznie słabość i skłonność do uległości.
 
 
 
Donald T. nie zaniedbuje żadnej okazji, jakkolwiek by nie była absurdalna (czy chodzi o kibiców piłkarskich, czy o pobożnego posła Gowina...), by zademonstrować stalowy szczękościsk, cohones i zdolność do rozrywania na strzępy każdego, kto choćby przypomina potencjalne dla jego władzy zagrożenieWidzimy też, że choć doprawdy trudno o ekipę skromniejszym legitymującą się dorobkiem w sferze realnej - jego rząd trwa dłużej niż jakikolwiek inny od czasów nieświętej pamięci Piotra Jaroszewicza - a podgryzanie jego autorytetu idzie zaangażowanym w to me(r)diom i służbom - jak po grudzie...
 
 
Oczywiście - można cały ten wywód olać ciepłym moczem twierdząc, że człowiek nie koń, ma rozum i na co dzień się nim posługuje.
 
Jednak tezę, że "człowiek ma rozum i na co dzień się nim posługuje" - należy najpierw udowodnić. Inaczej jest to założenie metafizyczne, z którym można się zgadzać albo nie zgadzać, jak komu wygodnie. Wolność mamy i nawetpostmodernizm!
 
Skąd się biorą w populacji "kandydaci na osobników alfa" - nie wiem. Nie każda klacz gotowa jest podjąć próbę walki o przywództwo nad stadem. Widać to na ogół już w młodym wieku. Nasza Melesugun próbowała walczyć o przywództwo już cztery lata temu (wczoraj wieczór minęły dokładnie 4 lata od momentu, gdy mieszkamy w Boskiej Woli...) - udało jej się zagarnąć posadę "alfy" dopieropo śmierci Dalii wlkp.
 
 
Osman Guli, choć dominuje nad najmłodszą z naszych tekinek - nie wydaje się wykazywać aż tyle ambicji, by kiedykolwiek zawalczyć o władzę nad stadem. Natomiast wcale mnie nie zdziwi, jeśli pewnego dnia sięgnie po ten tytuł najmłodsza, Margire - choć do tego czasu pozostało jeszcze wiele, wiele lat, a może się to i nigdy nie udać (Melesugun dopiero wkracza w "pełnię swoich lat" - a różnica wieku między naszymi klaczami jest niewielka...).
 
 
Najprawdopodobniej zatem - o tym, że ktoś, koń czy człowiek, będzie walczył o władzę czy nie - decydują geny. Przy czym - chętnie się zgodzę z tezą, że wielkie ambicje i wielka żądza władzy, połączone są z równie wielką niepewnością, brakiem poczucia bezpieczeństwa, słabością osobistej "strefy bezpieczeństwa".
 
Jak wiemy, Aleksander Macedoński miał nadopiekuńczą matkę i kompleks z powodu gwałtownej śmierci ojca, Juliusz Cezar był bankrutem, gdy zajął się polityką, a Napoleon Bonaparte - kurduplem. Nasza Dalia wlkp, która przez prawie 10 lat rządziła każdym stadem - była koniem potwornie zakompleksionym. Melesugun zaś jest trochę oderwana od rzeczywistości, jakby z lekka autystyczna - co też nie pozostaje bez wpływu na jej osobiste poczucie bezpieczeństwa...
 
Korzystając z okazji - zapraszam też do galerii Agaty Szewc, która uwieczniła na zdjęciach swoją wizytę w Boskiej Woli w minioną niedzielę. Mega-dynię niestety - musieliśmy już zerwać. Mało było prawdopodobnym, aby jeszcze urosła, za to z pewnością zrobiłaby się twarda i łykowata - a od spodu mrówki próbowały się do niej dobierać. Mam nadzieję, że naszemu przyjacielowi, panu Stanisławowi z Warki i jego rodzinie - będzie smakować...
 
 
Gdyby jeszcze trochę urosła - to by mi się do bagażnika nie zmieściła!
Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka