Jacek Kobus Jacek Kobus
754
BLOG

Adolf Hitler - czyli o tym, że nie warto być tchórzem ani hazard

Jacek Kobus Jacek Kobus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Są w blogosferze tacy, którzy traktują postać bohatera dzisiejszego eseju niemalże z nabożeństwem. Przypisując mu jakąś "wielkość". Tymczasem, w rzeczy samej, był to albo pospolity tchórz - albo mały szuler z prowincjonalnej knajpy...

 
 
Dlaczego tak uważam..? Hitler posiadał oczywiście wszystkie te przymioty, które dają niejakie zadatki na wielkość. Przede wszystkim, był absolutnie przekonany o własnej genialności - a przecież: czy bez takiego przekonania ktoś, kto nie był do tego zaprawiany od maleńkości, może wymagać od swoich zwolenników ofiar i przyjmować je ze spokojem..?
 
Zdarzyło mi się kilka razy doświadczyć pochwał. Zawsze wprawiało mnie to w zażenowanie. Najwidoczniej - nie nadaję się na polityka!
 
Osiągnąwszy władzę (co nie jest w końcu niczym niezwykłym, nie tacy dziwacy dochodzili do władzy w warunkach tzw. "demokracji"...), zagrał kilka razy w pokera, stawiając na szali przyszłość narodu niemieckiego przeciw francuskim i brytyjskim bagnetom. Bluffował. Wtedy, gdy wprowadzał ponownie zakazaną traktatem wersalskim służbę wojskową, gdy wysłał wojska do zdemilitaryzowanej, na mocy tego samego traktatu Nadrenii, gdy doprowadził do przyłączenia Austrii.
 
Szczyt jego powodzenia przypadł na jesień 1938 roku. Gdy w Monachium Anglia i Francja - ponad głowami Czechów, a przy asyście Mussoliniego, który miał już wtedy bardzo złe przeczucia, ale pocieszał się, że przynajmniej "wygrywa wizerunkowo" - zgodziły się na te żądania Hitlera, które uznały za uzasadnione, sprawiedliwe i dopuszczalne. To znaczy, na przyłączenie do Rzeszy zamieszkałych przez niemiecką większość, pogranicznych rejonów Czechosłowacji.
 
 
Jak to zwykle bywa, szczyt powodzenia dzieli od upadku bardzo niewiele. Już w marcu następnego roku Hitler znalazł się na dnie. Gdy wysłał wojska do czeskiej Pragi, narzucając okrojonemu poprzednio państwu czeskiemu status "protektoratu Rzeszy".
 
Od tego momentu wojna była rzeczą pewną. Ponieważ zaś SAMA TYLKO WIELKA BRYTANIA, bez kolonii i dominiów, dorównywała w tym czasie potencjałem przemysłowym całej reszcie Europy (bez Sowietów, dla których po prostu nie ma wiarygodnych statystyk...) - Niemcy takiej wojny wygrać w żadnym razie nie mogły.
 
Hitler wygrywał, póki bluffował i póki jego bluffu nikt nie sprawdził. Ale kiedy złamał pakt, który sam zawarł ledwo kilka miesięcy wcześniej - jasnym się stało, że nie ma sensu wchodzić z nim w jakiekolwiek układy. Że każdy układ złamie, gdy tylko będzie to dla niego wygodne.
 
Dlaczego tego efektu nie wywarło już jednostronne pogwałcenie niektórych postanowień traktatu wersalskiego..?
 
No cóż: jak już kiedyś pisałem, okoliczności wybuchu I wojny światowej są mocno niejasne. Obarczenie całą winą za wojnę tylko Niemiec - jak to stypulował traktat - było najoczywiściej niesprawiedliwe i dobrze to wiedzieli także politycy z Paryżu czy z Londynu. Którzy mogli nawet z tego powodu odczuwać do pewnego stopnia uzasadnione wyrzuty sumienia. Hitler odrzucając te ograniczenia, które nawet w oczach Anglików czy Francuzów uchodziły za jawnie zbójeckie (z tym, że Francuzi się z tego cieszyli i żałowali, że tak zbójeckich ograniczeń nie ma więcej - a poczuwającym się do "germańskiej wspólnoty" Anglosasom było z tym trochę nieswojo...) miał po prostu za sobą moralną rację.
 
Wkroczenie do Pragi w marcu 1938 nie miało już jednak za sobą ŻADNEJ racji. Ani nie było tam żadnej "uciśnionej mniejszości niemieckiej" - ani też, kadłubowe, rozbrojone i sterroryzowane państwo czeskie nie stanowiło najmniejszego nawet zagrożenia dla Rzeszy Niemieckiej.
 
Co więcej: w dłuższym okresie - Czechy w takim kształcie, w jakim zaistniały po Monachium i tak MUSIAŁY SIĘ STAĆ NIEMIECKIM SATELITĄ.
 
Po co zatem wysyłać tam wojska..? Tylko po to, żeby pokazać brytyjskiej i francuskiej opinii publicznej, że rządy tych krajów ośmieszyły się, traktując poważnie najoczywistszego błazna, płaskiego szulera z prowincjonalnej piwiarni który cieszy się, bo ograł kumpli na kilka fenigów..?
 
 
To było GORZEJ NIŻ NIEPOTRZEBNE! Bismarck nigdy by tak nie postąpił. W 1866 roku stanowczo odrzucił pomysły pruskich wojskowych co do jakichś "nabytków terytorialnych" kosztem pokonanej Austrii. Zrealizował swój cel: wyrzucił Habsburgów z Rzeszy, ostatecznie poddając ją pruskiej dominacji - ale po co miałby ich jeszcze dodatkowo upokarzać, skazując się tym samym na wieczystą wrogość na południu..? Ranienie godności pokonanych nic nie przydaje nowego zwycięzcy - ale za to znakomicie służy podsycaniu marzeń o przyszłej zemście.
 
 
Z tego samego powodu był Bismarck w 1871 roku stanowczo przeciwny aneksji Alzacji i Lotaryngii. Tym razem jednak, krótkowzroczni generałowie postawili na swoim. W konsekwencji resztę swojego życia spędził kanclerz nareszcie zjednoczonych Niemiec na daremnych (w dłuższej perspektywie), acz wytrwałych i wymagających ogromnego wysiłku próbach niedopuszczenia do "naturalnego" sojuszu upokorzonej Francji z Rosją. Co mu się, oczywiście, nie udało, a młody cesarz Wilhelm realizując swój "program morski" - dodatkowo przyczynił się do zasypania tradycyjnej wrogości francusko - brytyjskiej i powstania Ententy...
 
Gdyby Hitler zaprzestał swojej karcianej szulerki w październiku 1938 roku, gdyby "wstał od stołu" po Monachium - zostałby zapamiętany jako wielki mąż stanu, człowiek, który przewyższył Bismarcka, prawdopodobnie największy ze wszystkich niemieckich przywódców. Kto wie..? Może nawet "ojciec zjednoczonej Europy" - Europy dużo bardziej niemieckiej niż ta obecna (która i tak jest, bo nie może nie być, "niemiecka" w bardzo wielkim stopniu: bez dziedzictwa wojny jednak Niemcy, najliczniejszy i najzamożniejszy naród kontynentu - nie musieliby się krępować i jawnie mogliby wyrażać swoje oczywiste dążenie do przywództwa - a mniejszym pozostałoby tylko podporządkować się...)?
 
 
 
 
 
Oczywiście, można argumentować, że gdyby Hitler nie rozpoczął wojny, to by ją w pewnym momencie rozpoczęli Francuzi i Brytyjczycy. W każdym razie: Hitler wówczas tak twierdził... Wyobrażacie sobie jednak Państwo rząd brytyjski czy francuski, który stawia w swoim parlamencie wniosek o ruinujące zupełnie podatki i kredyty oraz pobór rekruta - po co? Po to, żeby odbić dla państwa czeskiego zamieszkałą w niemal 100% przez Niemców wieś Špindleruv Mlyn (Dalibóg, nie wiem, jak się nazywała po niemiecku...), gdzieśmy ongiś z Lepszą Połową parę razy zachodzili na piwo wędrując po Karkonoszach..?
 
Hitler jednak nie dał szansy udowodnienia swoim partnerom z Monachium szczerości, bo błyskawicznie sam dane słowo złamał.
 
Dlaczego tak zrobił? Albo z głupoty - albo z tchórzostwa. Lub z jednego i drugiego naraz...
 
Z głupoty - jeśli po prostu szczerze uwierzył, że skoro powodziło mu się do tej pory, to będzie się powodzić nadal! Powtarzam, co napisałem: Hitlerowi udawało się, póki bluffował i póki nikt tego bluffu nie sprawdził. W prawdziwej wojnie Niemcy nie miały najmniejszych szans na pokonanie samej tylko Wielkiej Brytanii, a koalicja Wielkiej Brytanii z USA i Sowietami - to już przewaga tak wielka, że podziwiać należy doprawdy geniusz (zwłaszcza techniczny), wynalazczość i waleczność narodu niemieckiego, że zdołał się jej opierać aż tak długo...
 
Z tchórzostwa - jeśli wziąć za dobrą monetę to, co opowiadają niektórzy "publicyści historyczni", jakoby Niemcy były "skazane na wojnę". Bo, gdyby wojna nie wybuchła, konieczność spłaty długów zaciągniętych na zbrojenia, autostrady i inne "wielkie budowy socjalizmu" - doprowadziłaby je do nieuniknionego bankructwa gdzieś około roku 1940...
 
Nie do końca się z tą opinią zgadzam.
 
Po pierwsze - Niemcy przecież te długi (przynajmniej - zagraniczne...) i tak spłacili. Tyle, że po ruinującej wojnie, będąc pod okupacją i w wysokości powiększonej nie tylko o odsetki i kary za zwłokę...
 
Po drugie - co to właściwie znaczy "bankructwo państwa"..? Co - komornik przyjdzie i Kancelarię Rzeszy zajmie? Albo ulubioną rezydencję pana Hitlera w Alpach..?
 
Długów wewnętrznych - wszystkich tych "przedpłat", książeczek oszczędnościowych", "funduszów związkowych" (wszystkie te pojęcia dobrze są znane starszym z Państwa, którzy pamiętają PRL - socjalizmy nie różnią się od siebie aż tak bardzo, niezależnie od tego, czy ich godłem jest czerwona gwiazda, czy odwrócona swastyka...)  - co to pracowici i oszczędni Niemcy odkładali na nich na przyszłego volkswagena czy wczasy, a Hitler już w połowie lat 30-tych bezczelnie te środki ukradł, zużywając je w rzeczy samej na zbrojenia - tych długów można było spokojnie nie spłacać. Jak to się zresztą, w rzeczy samej i stało. W końcu - co: zorganizuje się jakiś "Komitet Obrony Robotników", pokrzywdzonych, bo dostali figę, zamiast "ludowego samochodu"..?
 
Hitler doszedł do władzy demokratycznie, ale przecież nie był (jak to określa pan Michalkiewicz) "ultrasem demokracji". W systemie, który stworzył, zagrozić mu mógł co najwyżej jakiś wojskowy pucz - ale nie "niezadowolenie wyborców"...
 
Co do długów zewnętrznych, to oczywiście gorsza sprawa. Skoro jednak dało się je spłacić po roku 1945 - a Niemcy bardzo szybko się odbudowały i zajęły słusznie im należne miejsce najpotężniejszego i najbogatszego narodu kontynentu - to skąd wniosek, że byłoby to niemożliwe w roku 1940: bez wojny..?
 
Owszem, są i tacy, którzy twierdzą, że to wszystko dzięki pracy przymusowej i rabunkowi krajów okupowanych. Nie przesadzajmy jednak! W 1945 roku Niemcy leżały w ruinie. Twierdzić, że "zarobiły na wojnie" - to doprawdy: przesadny już optymizm...
 
 
Oczywiście - zaprzestanie "gry", "odejście od stołu" - byłoby dla Niemców nad wyraz w tym momencie nieprzyjemne, skoro miałoby się wiązać z koniecznością zaciskania pasa (nawet, jeśli tylko na chwilę...), rezygnacji z marzeń o volkswagenie (na pewien czas...) i z rozszerzania "socjalistycznego frontu pracy"...
 
Jeśli Hitler poszedł na wojnę, bo się przestraszył utraty popularności - no to okazał się tchórzem jakich mało..! Nie pierwszym co prawda i nie ostatnim - bo politycy REGULARNIE poświęcają życie, mienie i zdrowie narodów, którym przewodzą - tylko po to, by oszczędzić sobie doraźnej przykrości spadku sondażowych słupków (na ten przykład...).
 
Płynie stąd zresztą i bardziej ogólna nauka. Otóż - nie ma w polityce "celów ostatecznych". Tak się bowiem zwykle w życiu dzieje, że realizacja tego lub owego celu przynosi na ogół głównie rozczarowanie. To tak jak z młodym małżeństwem które bierze kredyt na wybudowanie wymarzonego domku. Bierze ten kredyt, domek buduje, spłaca potem przez 30 lat raty - i nareszcie domek jest ich. Własny, wymarzony, nieobciążony. No i co..? I są już starzy, dzieci dawno się wyprowadziły (i same spłacają kolejne kredyty...), dom stoi pusty i samotny, nie ma co robić...
 
 
Politycy zwykli obiecywać ludziom, że starczy zrobić to lub owo ("wejść do Unii Europejskiej", "przyjąć euro", "rozliczyć komunę", bo ja wiem..? "Wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze"...) - a zaraz nastanie szczęśliwość powszechna, raj na ziemi i świętych obcowanie.
 
Jest to, rzecz jasna, gówno prawda. Raz, że zwykle dzieje się na odwrót. A dwa - że gdyby nawet, czystym przypadkiem, taki zrealizowany pod komendą polityków cel faktycznie w czymś ludziom pomógł, ułatwił życie - to przecież nic nie sprawi, że wszyscy staną się od tego szczęśliwi, uśmiechnięci, młodzi i bogaci...
 
Hitler obiecywał Niemcom pokój, szczęśliwość i dobrobyt, gdy tylko "zrzucą ograniczenia traktatu wersalskiego" i gdy "dopełni się zjednoczenie Niemiec". Nawet udało mu się te cele osiągnąć. Jasnym jednak było, że WCALE z nich nie wyniknie, ani pokój, ani szczęśliwość, ani dobrobyt...
 
Zamiast wziąć na klatę nieuchronne w tym momencie rozczarowanie, zamiast powiedzieć ludziom prawdę - wolał, palant jeden, pójść na wojnę!
Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura