Jacek Kobus Jacek Kobus
471
BLOG

Political fiction

Jacek Kobus Jacek Kobus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Parę dni temu Lepsza Połowa zadała mi przed snem pytanie: co się działo w polskiej fantastyce po Lemie..? No to opowiedziałem o Zajdlu i o fantastyce socjologicznej, a potem jej kolejnych, typowo polskich mutacjach (jak np. chyba tylko w Polsce uprawiana fantastyka religijna...).

 
Niewątpliwie taką polską specjalnością jest też "political fiction" (choć i gdzie indziej ją się uprawia) - lubo, przyznaję, mamy z kolegami z działu "historii alternatywnej" forum historycy.org na ogół raczej niskie mniemanie o fachowości biorących się za to autorów. Notorycznie łamią Spiżowe Prawa Historii Alternatywnej i zamiast logicznie uzasadnionego (stanem początkowym, zaczerpniętym z historii prawdziwej oraz tzw. "wiedzą pozaźródłową", czyli ogólnymi regułami postępowania ludzi i podejmowania decyzji - w razie potrzeby, wspartymi właściwie ujętym czynnikiem losowym...) scenariusza - tworzą bajki, w których np. Polsce przydarza się cała seria nieprawdopodobnych zupełnie, a całkiem ze sobą nie powiązanych fartów. Ignorują też zasady ekonomii - czasem do tego stopnia, że zdaje się to przechodzić w gatunek, chyba (po zawartości naszej biblioteki publicznej sądząc) obecnie najpopularniejszy, czyli w tzw. "fantasy".
 
Ciekawym pomysłem na koherentny scenariusz historii alternatywnej, czy też właśnie tzw. "political fiction" jest blogera Pilastra apologia Becka, w dwóch częściach: część pierwsza i część druga.
 
 
Sam próbowałem z raz czy dwa zarazić kolegów w naszym ulubionym dziale (na udzielanie się w którym, po prawdzie, od pewnego czasu brak mi czasu...) ideą, co by było gdyby Sanacja przewidziała "Pakt Ribbentrop - Mołotow"?
 
Niestety: nie wydaje mi się, aby mogło kryć się za tym COŚ WIĘCEJ niż tylko ćwiczenie z zakresu "political fiction". To znaczy - aby można było zaproponowany przez blogera Pilastra "spisek" czołowych piłsudczyków traktować inaczej, niż jako swoistą figurę retoryczną.
 
Nie negując patriotyzmu Mościckiego, Rydza - Śmigłego i Becka: gdyby RZECZYWIŚCIE przewidzieli, co będzie się działo - to przecież pierwszą rzeczą, o którą powinni zadbać, byłoby zapewnienie sobie dalszego wpływu na losy Polski po nieuchronnej klęsce militarnej. Tymczasem po Zaleszczykach obóz sanacyjny został sprowadzony praktycznie do parteru, w tzw. "rządzie londyńskim" odgrywając rolę marginalną - a i to tylko dlatego, że:
 
  • potrzebne było pewne minimum kontynuacji, skoro konstytucja kwietniowa, jakże fortunnie, stwarzała możliwość zachowania legalizmu emigracyjnej władzy,
  • nie było aż tylu nie-sanacyjnych oficerów, żeby się tych sanacyjnych całkiem pozbyć z wojska (choć zrobiono co się tylko dało, aby wojskowej "piłsudczyźnie" ukręcić łeb...).
Albo zatem "spiskowcy" okazali się zaraz na wstępie nieudolni (bo dali się bezproduktywnie internować w Rumunii, tracąc realny wpływ na bieg wydarzeń...) - albo kierował nimi już nie patriotyzm, a wręcz altruizm najwyższej wody, skoro z góry zgadzali się z tym, że ewentualna chwała za sukces, który przygotowują nie na nich spadnie, a na ich politycznych przeciwników!
 
 
Ponadto, "spiskowcy", o ile faktycznie spiskowali - zachowali przesadną chyba tajemnicę, także przed własnym obozem politycznym. Gdyby bowiem przeświadczenie o tym, że wasalizacja Polski przez Stalina jest nieuchronna (a co więcej - stanowi rodzaj "mniejszego zła") przedostało się do niższych eszelonów Sanacji, to powinni przecież politycy tego obozu stanowić znaczący odsetek wśród tych "londyńczyków", którzy w roku 1945 poszli na współpracę z Bierutem.
 
Tymczasem formalnie i oficjalnie na taką współpracę poszli właściwie tylko ludowcy (i źle na tym wyszli...) - a nieformalnie i indywidualnie: pewna część narodowców. Piłsudczycy zachowywali na ogół wobec "drugiej okupacji sowieckiej" daleko posuniętą rezerwę - i, Dalibóg, chyba najmniej ich było wśród "kolaborantów"!
 
Co prawda, widzimy przecież na własne oczy, że piłsudczyzna się w Polsce, po latach, odrodziła i ma się dobrze (PiS można spokojnie uważać za kontynuację lewego skrzydła przedwojennej Sanacji...): przyznaję jednak, że wytłumaczenie tego zjawiska, jakie proponuje pan Janusz Korwin - Mikke (takie mianowicie, że komuniści już w połowie lat 50-tych doszli do wniosku, że Piłsudski, w końcu w młodości też socjalista, to i tak dla nich "mniejsze zło", niż ewentualne widmo endecji - i lepiej jest tak jego kult "zwalczać", żeby się właśnie - szerzył...) wydaje się dorzeczne i wystarczające. Głęboko zakonspirowany spisek piłsudczyków, potajemnie przejmujących władzę nad PRL to jednak chyba nadmierna już fantastyka..?
 
To tyle krytyki. Takiej, powiedzmy, "fundamentalnej". Bo, jako już rzekłem: tak naprawdę, to ja się z większością tez pana Pilastra zgadzam.
 
W szczególności NIE UWAŻAM, iżby rozwiązaniem sensownym w roku 1939 było "pójście z Hitlerem". O tym, żeby "pójść ze Stalinem", to już w ogóle i mowy nie ma..!
 
 
Realnie rzecz biorąc, "pójść z Hitlerem" można było na dwa sposoby. Albo jeszcze w połowie lat 30-tych przystąpić do "Paktu Antykominternowskiego" - albo też, wiosną 1939 odrzucić sojusz brytyjski i przyjąć żądania Hitlera (przyłączenia Gdańska do Rzeszy i eksterytorialnego połączenia kolejowo - drogowego przez "Korytarz" do Prus Wschodnich...).
 
O ile jeszcze "Pakt Antykominternowski" nie wyglądał tak źle (w końcu istnienia wspólnoty interesów w tym względzie zaprzeczyć się nie da...) - o tyle przyjmowanie żądań Hitlera w 1939 roku nie miało już krzty sensu. Kto zdrowy na umyśle mógł wierzyć, że na tych - umiarkowanych - żądaniach sprawa się zakończy..?
 
Jak już pisałem - w marcu 1939 roku "pan z wąsikiem" stracił WSZELKĄ wiarygodność jako partner do zawierania umów. Możecie to Państwo uważać za "wyznania egzaltowanej gimnazjalistki", Wasza sprawa - rozumiem, że w takim razie, gdy Was ktoś raz oszwabi w kartach lub przy zawieraniu jakiejś umowy, idziecie potem do niego ufnie po raz drugi wierząc, że tym razem "wszystko będzie dobrze"..?
 
Ze Stalinem nawet i gadać nie było o czym. Z Hitlerem sprzymierzać się - strach. No to co właściwie innego zostało Beckowi, niż przyjęcie brytyjskiego sojuszu, a potem gwarancji..?
 
Tym bardziej, że rozpatrując rzecz "ortodoksyjnie" - nie było się czego tak bardzo bać. Rosja Sowiecka wydawała się kolosem na glinianych nogach w stopniu o wiele większym niż Rosja carska: w końcu poddani cara żyli jak królowie w porównaniu z poddanymi Stalina - a mimo to, walczyli w I wojnie światowej miękko i jako pierwsi z walczących poddali tyły. Dlaczego zatem poddani Stalina mieli za niego umierać i nie poddać się..?
 
Co do Niemiec, to oczywiście - miały w tym momencie przewagę wojskową nie tylko nad Polską (to było oczywiste...), ale i nad Francją. Jednak, w kategoriach taktyki znanej z frontów I wojny światowej, czy też wojny 1920 roku - ta przewaga nie wyglądała wcale aż tak dramatycznie.
 
Przypominam, że zgodnie z obowiązującym w Wojsku Polskim regulaminem (wzorowanym na analogicznych regulaminach francuskich) przejście do natarcia wymagało posiadania TRZYKROTNEJ przewagi nad przeciwnikiem.
 
Hitler w 1939 roku miał wprawdzie przy granicy z Polską więcej wojska niż Polacy - ale w żadnym razie nie była to przewaga trzykrotna (w liczbie piechoty oczywiście - bo w czołgach, samolotach, a nawet działach: dużo większa..!). Teoretycznie Wehrmacht powinien się wykrwawić w ataku na Polskę - i utknąć na linii wielkich rzek: Narwi, Wisły i Sanu.
 
 
Jeśli nawet Rydz - Śmigły zdawał sobie sprawę, że będzie inaczej: to jakoś zapomniał podzielić się tą obawą z otoczeniem (a przynajmniej - nikt tego wyznania nie utrwalił na piśmie...). Tak, czy inaczej, nawet przegrana kampania w obronie Polski, bynajmniej nie oznaczała przegranej wojny. Z milionem żołnierzy niemieckich uwiązanych w Polsce, Francuzi powinni po mobilizacji wypracować konieczną, trzykrotną przewagę na froncie zachodnim - i przejść do ofensywy, nim Polska padnie ostatecznie.
 
Tak się nie stało. Nie dlatego, że Zachód "zdradził" - tylko dlatego, że Polska padła szybciej, niż ktokolwiek mógł to przed wojną rozsądnie przypuszczać!
 
Nim Francuzi byli gotowi, u nas praktycznie było już po wojnie...
 
Co do słynnego "Z Sowietami nie walczyć" - to nie dostrzegam w tym rozkazie niczego, poza oznaką paniki.
 
Co niby by się takiego zmieniło, gdyby polskie władze 17 września 1939 roku stwierdziły, zgodnie z prawdą, że wobec sowieckiego ataku, znalazły się w stanie wojny z Sowietami..?
 
Zmieniłoby się tylko jedno: tzw. "układ Sikorski - Majski" nie byłby bliżej nieokreślonym "układem o normalizacji stosunków", tylko zwykłym "traktatem pokojowym". Wprawdzie nawet będąc "traktatem pokojowym", mógł ów układ w dalszym ciągu zachować niebezpieczną dwuznaczność co do przebiegu granicy (Polacy uważali, że Sowieci deklarują powrót do granicy ryskiej - Sowieci wcale nie byli co do tego przekonani...) - ale nie widzę najmniejszych podstaw do przypuszczeń, że w ogóle by tego układu nie było, gdyby rząd polski zadeklarował stan wojny z Sowietami, ani też do tego, że ów stan wojny cokolwiek by istotnego zmienił czy to w polityce Aliantów, czy to - w stosunku Stalina do Polski. Na jakiej niby podstawie..?
 
 
Ani Francja (która nie miała takiej możliwości...), ani też Wielka Brytania (która jakieś tam możliwości miała, lubo nie aż tak wielkie...) same wojny Stalinowi nie wypowiedziały. To jednak wcale NIE OZNACZA, że od początku Paryż i Londyn "spiskował" przeciw Polakom, chcąc doprowadzić do wojny między Hitlerem a Stalinem.
 
Brytyjskie i francuskie przygotowania z 1940 roku do udzielenia pomocy Finlandii (a takie przygotowania realnie były i są dobrze udokumentowane: Brygada Podhalańska dlatego trafiła do Narwiku, że była szykowana właśnie do walki z Sowietami na froncie fińskim i była "pod ręką", gdy Hitler zaatakował Norwegię...) DOWODZĄ CZEGOŚ CAŁKIEM PRZECIWNEGO.
 
Dowodzą mianowicie, że rządy francuski i brytyjski pogodziły się z faktem, iż mają przeciw sobie faktyczną, choć nie podpisaną koalicję Niemiec z Sowietami - i były gotowe stawić tej koalicji czoła na miarę swoich możliwości. Które to możliwości nie były wielkie, jako że zarówno Bałtyk, jak i Morze Czarne pozostawały praktycznie poza zasięgiem Royal Navy w tym czasie. A uderzenie gdzieś na Murmańsk czy zgoła Władywostok - niczego militarnie zmienić nie mogło.
 
Oczywiście, że niemiecki atak na Sowiety został w Londynie przyjęty z taką ulgą, że łoskot  kamienia spadającego Churchillowi z serca słychać było aż w Warszawie..! Dziwi to Państwa, albo gorszy..?
 
 
Przecież Churchill sam otwarcie powiedział: gdyby Hitler najechał Piekło - dałbym Diabłu znakomite referencje w Izbie Gmin!

Bo cóż niby mógł zrobić innego, walcząc (i wprawdzie już wygrywając - ale: do pełnego sukcesu było jeszcze daleko...) sam jeden z całą, okupowaną przez Niemcy Europą..?
 
Tekst znowu robi się długi. Ciąg dalszy zatem - nastąpi.
Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura