Jacek Kobus Jacek Kobus
348
BLOG

Antropologia pesymistyczna, albo po czym poznać fałszywego proro

Jacek Kobus Jacek Kobus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Oczywiście, że wczorajszy post był śmiertelnie serio. Ani mi w głowie było żartować..! Rozumiem, żeście sobie to Państwo tak wyinterpretowali, ponieważ tak wyglądało to lepiej ze względu na Wasze dobre samopoczucie..?

 
Na komentarze, których rzeczywiście pojawiło się całkiem sporo (biorąc pod uwagę fakt, że nie starczyło mi wczoraj czasu na podtrzymywanie dyskusji -link) w dużej mierze odpowiedziałem już dawno temu. Państwo po prostu nieuważnie czytacie. W szczególności dotyczy to blogerki Kiry która, za każdym razem gdy krytykuję obecny stan rzeczy wyjeżdża mi z jakimś anarchizmem. Tak, jakbym ja KIEDYKOLWIEK pochwalał, zalecał, czy też uważał za możliwy - stan bezpaństwowy..?
 
Natomiast niewątpliwie grzeszę. Grzeszę ciężko i bez szans na odpuszczenie. Tak samo bowiem, jak w katolicyzmie nie do odpuszczenia są grzechy przeciw Duchowi Świętmu - tak też religia, którą jest tzw. "liberalna demokracja" nie może odpuścić grzechu przeciw niej najbardziej fundamentalnego. Grzechu niewiary!
 
A przecież jest to - z mojej strony - logiczne. Ile razy pisałem, że nie wierzę w tzw. "historyczną konieczność"..? No ile..? Naprawdę mam dawać kolejną listę linków, która pewnie będzie tak samo długa jak ta, zamieszczona przy okazji przedwczorajszego felietonu o rozbójnikach (link)..? Nie chce mi się!
 
Skoro nie wierzę w tzw. "historyczną konieczność", skoro uważam bieg dziejów za przypadkowy, chaotyczny i napędzany GŁÓWNIE (co oczywiście nie znaczy, że - jedynie: zaraz do tego przejdziemy...) najniższymi, najbardziej prymitywnymi instynktami ludzi - to przecież jasnym jest, że nie mogę stanu aktualnie istniejącego uważać za:
- bezalternatywny (w myśl hasła, że "liberalna demokracja to historyczna konieczność od której nie ma odwrotu"...),
- jedynie słuszny i konieczny,
- niemożliwy do zmiany.
 
Jest jak jest. I na pewno nie będzie LEPIEJ. To jednak wcale nie znaczy, że nie może być INACZEJ!
 
Najprawdopodobniej - będzie w przyszłości o wiele gorzej. Tyle razy, ile razy pisałem o "historii jako śnie pijanego wariata" - tyle też razy pisałem o tym, że najbardziej naturalną, instynktowną reakcją naszej "nowej klasy" próżniaczej na ewentualne pogorszenie się sytuacji ekonomicznej, energetycznej czy ekologicznej - będzie raczej PRZYKRĘCENIE ŚRUBY, a nie "demontaż systemu".
 
 
Nie leży w ludzkiej mocy temu zapobiec. Pod tym względem jestem pesymistą konsekwentnym. KAŻDEGO, kto głosi "wyzwolenie" (jakkolwiek rozumiane!) - niezależnie od tego, czy ma to być "wyzwolenie od alienacji pracy", "wyzwolenie od ucisku kulturowo definiowanych ról płciowych", czy jakiekolwiek inne "wyzwolenie" - niezależnie od tego, czy brodę ma przyprawianą czy własną, czy zgoła żadnej (i czy w takim razie goli nogi, czy nie?) - uważam za fałszywego proroka. Za wysłannika Dyabła - jeśli ktoś z Państwa woli taką terminologię.
 
Blogerka Kira ma niewątpliwie rację, gdy pisze, że zawsze istniała, istnieje i istnieć będzie JAKAŚ władza. Która, OCZYWIŚCIE - będzie się "wpieprzać" w takie lub inne sprawy "prywatne".
 
To czemu podnoszę larum teraz właśnie?
 
Dlatego, że w życiu ważne są drobne różnice. Jak na przykład - owe drobne różnice między mężczyzną a kobietą, n'est pas?
 
Życie średniowiecznego wieśniaka było ciężkie, znojne, na ogół krótkie i bolesne, a jeśli je znosił - to raczej z przyzwyczajenia, niż dla jakiegokolwiek innego powodu. Żadna idealizacja nic tu nie zmieni. Pół życia harował na pańskim (inna sprawa, że zwykle się przy tym koncertowo opierdalał - Satyra na leniwe chłopy nie powstała sobie a Muzom!) - a drugie pół kombinował jak przysłowiowy koń pod górę, jak tu związać koniec z końcem. Na spółkę z kościstą krowiną, podobną raczej śmierci na kościelnej chorągwi niż żywemu zwierzęciu i nie mniej życiem steraną babą, które zresztą na przemian do pługa zaprzęgał...
 
 
Ale za to - nigdy w życiu nie słyszał o takich rzeczach jak "pobór do wojska", "podatki", "chwalebna śmierć za Ojczyznę", "deficyt budżetowy", "kampania wyborcza" itp. - to były zmartwienia jego pana, który po to miał chłopów, za niego pracujących, żeby sobie takimi oderwanymi od codziennego życia problemami głowę zawracać, a też i w razie potrzeby - karku nadstawiać.
 
Czym to się różni od stanu obecnego..?
 
Pomijając naturalnie ów wspaniały techniczny progress (jak mawiano jeszcze przed wojną...), dzięki któremu Radek, druh mój serdeczny, nie w krowinę i nie w babę pola orze, ale robi to siedmioskibowym pługiem zaczepionym do Najpotężniejszego Case'a (w związku z czym rzeczą, która go co roku najbardziej na świecie martwi jest... cena ropy!).
 
Różni się to faktem, że obecnie władza jest SKONCENTROWANA, a dawniej była ROZPROSZONA.
 
Przy czym dawniej ogromna większość władzy determinującej życie pojedynczego człowieka spoczywała w ręku osób pozostających z nim w jakimś stosunku familiarnym. Albo był to stosunek stricte rodzinny (gdy mowa o "wielkiej" rodzinie), albo sąsiedzki (w przypadku "gromady wiejskiej" na ten przykład - ale też: cechu rzemieślniczego, miasteczka - a nie były wówczas wielkie, itp.), albo też - był to stosunek należący do nieznanej obecnie (bo celowo przez 200 lat z wielkim zapałem zwalczanej i wykorzenianej - z wielkim nakładem kosztów i starania!) kategorii stosunków quasi - rodzinnych. Do których należały relacje "uczeń - mistrz", "poddany - pan", "niewolnik - właściciel".
 
 
Stosunki quasi-rodzinne (albo też: "paternalistyczne") to dla większości z Państwa czarna magia, jeśli nie wręcz "czarny lud". Piszę zatem (po raz kolejny, po raz kolejny...) bez większej nadziei na to, że zostanę zrozumiany.
 
Może zatem lekcja poglądowa..? Proponuję wybrać się na wycieczkę do Żyrardowa. Tamtejsze osiedla robotnicze z połowy XIX wieku to jeden z ostatnich zabytków takiego właśnie, "paternalistycznego", "quasi-rodzinnego" podejścia do prowadzenia biznesu. Właściciel, "patron" (padrone!) uważał swoich robotników za członków własnej rodziny. Nie istniał między nimi "stosunek kontraktowy" (zresztą - nie było przecież wtedy żadnego "kodeksu pracy"...), w myśl którego robotnik sprzedaje właścicielowi fabryki pewną część swojego życia, a ten używa go w tym czasie do pracy - tylko "stosunek familiarny", który wymagał, aby "patron" interesował się CAŁYM życiem swojego robotnika (np.: zapewniając mu mieszkanie - a też opiekę zdrowotną, szkołę dla dzieci, itp.). Oczywiście - w konsekwencji ów robotnik widząc swojego "patrona" zdejmował czapkę i giął się w ukłonie tak w pracy, jak i PO pracy.
 
 
Zauważmy, na marginesie, że współczesne korporacje powoli wracają do tej praktyki. Bo czymże innym są "wyjazdy integracyjne", a także różne "benefity" w rodzaju dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego, służbowego samochodu czy mieszkania - jak nie właśnie: powrotem do czasów, gdy stosunki między pracownikiem a pracodawcą nie były liczone na godziny..?
 
Istnieje cała szkoła we współczesnej antropologii, dla której owe "stosunki familiarne" to kamień obrazy i zaprzeczenie "godności ludzkiej". W myśl założeń tej szkoły - zastąpienie DOBROWOLNEJ dobroczynności państwowym przymusem jest rodzajem "postępu", gdyż "wyzwala", "upodmiotowuje", czy jakoś tak...
 
Oczywiście: mamy do czynienia z fałszywym proroctwem! Żadne zgoła "wyzwolenie" dzięki likwidacji tej klasy stosunków międzyludzkich bynajmniej nie nastąpiło.
 
Państwo możecie ulegać takiemu złudzeniu, bo tak się PRZYPADKOWO złożyło, że wprowadzenie owych państwowych przymusów (w rodzaju "ubezpieczeń społecznych", "zdrowotnych", "kodeksu pracy", itp.) zbiegło się w czasie z kolejną falą technicznego progressu (skądinąd - gdyby nie nastąpił ówprogress - to zapewne niemiłościwie wówczas i dzisiaj nam panujące gosudarstwa po prostu nie dałyby rady z realizacją nawet tej niewielkiej części składanych przez siebie obietnic, którą faktycznie spełnić im się udało...).
 
W efekcie jednak, zamiast podlegać kilku osobom dobrze nam znanym, których upodobania jest szansa rozpoznać i wykorzystać w taki lub inny sposób - jesteśmy, ilekroć tylko zajdzie potrzeba skorzystania z którejkolwiek istotnej "zdobyczy cywilizacyjnej" (w rodzaju np. nabycia i prowadzenia pojazdu mechanicznego, urodzenia i wychowania dziecka, leczenia, śmierci nawet...) skazani na łaskę i niełaskę jakiegoś urzędnika, którego anonimowość w doskonały sposób maskuje jego indolencję, lenistwo, głupotę, pychę i inne przywary.
 
Czy dawni panowie, właściciele niewolników albo "patroni" biznesu z początków ery industrialnej takich wad nie miewali..?
 
Ależ miewali, miewali..! Trafiały się też egzemplarze dopuszczające się ewidentnych nadużyć względem sobie podległych.
 
Tyle tylko, że wówczas istniały dwa mechanizmy które, NIEZALEŻNIE od dobrej lub złej woli tego lub owego "jaśniepana", działały jak check and balance, hamując ekscesy jednostek niezdolnych do samokontroli.
 
Po pierwsze - żaden z "jaśniepanów" nigdy nie był anonimowy. Jeśli pan Samuel Łaszcz grabił, gwałcił, więził i innych dopuszczał się zdzierstw - to, chciał nie chciał - robił to pod własnym nazwiskiem, dobrze wszystkim znanym.
 
Po drugie - nigdy nie było tak, aby jedno "źródło władzy" posiadało monopol na totalną kontrolę poddanego. Oczywiście - to nie jest tak, jak (mam wrażenie), wyobrażają sobie libertarianie, że każdy mógł sobie dowolnie wybrać sąd i egzekutywę. Tym niemniej - różne "hierarchie władzy" przenikały się wzajemnie. Żeby naszego zaprzyjaźnionego kmiotka z chudą krowiną i steraną życiem babą rzeczywiście "wbić w glebę" i "w onucach puścić" - musieliby się zmówić do spółki: jego pan, proboszcz, "starsi" jego gromady. Nie było to niemożliwe, ale - dość trudne. I, jak pokazuje historia Bohdana Chmielnickiego: nie zawsze najgorzej na tym wychodził "uciskany kmiotek"...
 
 
Ogólnie rzecz biorąc, jestem PEWIEN, że ten dawny, tradycyjny, "system sprawowania władzy", był EFEKTYWNIEJSZY od obecnego - tj.: dawał "klasie próżniaczej" większą nadwyżkę MNIEJSZYM kosztem dla "klasy pracującej" niż obecnie.
 
Dlaczego jestem tego taki pewien? Dlatego, że ten system był w stanie funkcjonować w czasach, gdy jedno ziarno wrzucone w boskowolańską glebę dawało, przy urodzajnym roku - może 10, może 12 ziaren w zbiorach... Obecnie jest to gdzieś tak około 200 - 300 - choć gleba nawet chyba gorsza niż wtedy!
 
NIE ISTNIEJE zależność między technicznym progressem, a budową "państwa totalitarnego" (tj. takiego właśnie, gdzie zachodzi koncentracja władzy i stałe rozszerzanie jej kompetencji) inna niż fakt, że bez tego progressu nie mógłby działać system tak rozrzutny i nieefektywny jak obecnie.
 
NIEPRAWDĄ jest, że dla "stanu obecnego" jedyną alternatywą jest jakaś "anarchia". Istnieje bardzo wiele alternatyw dla "liberalnej demokracji". Oczywiście prawdą jest, że w każdej z tych alternatyw istnieć będzie jakaś władza i że ta władza będzie się "wtrącać".
 
Niekoniecznie jednak - musi się "wtrącać" AŻ TAK jak obecnie. Tak samo jak mogą istnieć gorsze jeszcze ustroje - tak też, zgadzam się, mogą też istnieć CHOĆ TROCHĘ lepsze, tj. mniej zakłamane, mniej wtrącające się w intymne życie poddanych i mniej kosztowne.
 
Jest tylko jeden kłopot. Ja NAPRAWDĘ (nie ma tu miejsca na żadne żarty...) nie widzę jak niby mielibyśmy od "stanu obecnego" dojść do czegoś, co będzie lepsze, a nie gorsze niż to, co istnieje.
 
Taki ruch byłby sprzeczny z ogólnym trendem zmian we Wszechświecie - byłoby to zmniejszenie entropii.
 
Nie leży to w ludzkiej mocy. Stąd fakt, że JEDNAK niekiedy faktycznie dochodziło do zmian na lepsze (choć, prawdę powiedziawszy: zwykle jest to jednak dyskusyjne - no i, rzecz jasna, jakoś nie wiedzieć czemu nigdy nie udało się tego dokonać dzięki krwawej i gwałtownej rewolucji...) - jest dowodem na opiekę Opatrzności nad naszym grzesznym i niegodnym gatunkiem. I tylko cud może sprawić, że coś takiego powtórzy się w przyszłości...
Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura