Juan Diego Juan Diego
288
BLOG

Paradoks nieistniejącego języka

Juan Diego Juan Diego Społeczeństwo Obserwuj notkę 9

Paradoksy były kiedyś ulubionymi tematami do rozmyślań. Głowili się nad nimi ludzie, którzy wykorzystywali swój umysł do rozwiazywania problem zda się nierozwiązalnych. Obserwuję teraz pewne lenistwo umysłowe, które stara się je omijać ze względu na niedobory intelektualne lub nieuctwo (o proszę, Orwell nam tu wskoczył z znienacka). Można to ująć w jakże prostym zdaniu w języku ignoranckim: „a po co to komu?” (w oryginalnej pisowni: „oi tum, oi tum”).

Tak więc ze względu na swoje trudności interpretacyjne paradoksy są po prostu ignorowane. Jeżeli coś się ignoruje to po prostu tego nie ma. Banalna zasad życiowa upraszczająca wszystko. Oczywiście jest to taka trochę dziecięca postawa, że jak dziecko zakryje oczy to wydaje mu się, że nikt go nie widzi. I pomyśleć co to będzie, gdy dojrzeje pokolenie, które teraz będzie zwolnione obowiązku pracy na trudnymi tematami. Co to będzie? Światem będą rządzić Ży…mianie, którzy rygorystycznie praktykują swoją religię, dbają o wykształcenie swoich dzieci oraz nie stronią od rodzin z dużą ilością dzieci (no kto musi tym światem zarządzać, c’nie?). Ale my jesteśmy wzorcem z Sevres społeczeństwa zdobywającego mądrość po szkodach. Nic, tylko brać nas i gwałcić do woli.

Chciałbym zwrócić na pewne paradoksy z ostatnich dni. Nawiązują one do znanego paradoksu klubu bez nazwy. Otóż w pewnej miejscowości został utworzony elitarny klub, ale będący w nim członkowie byli takimi snobami, że postanowili nie nadawać mu nazwy. Pojawia się pytanie, czy może coś istnieć bez nazwy, hę? Bóg w Księdze Rodzaju nazywa wszystko co stworzył. Ale z drugiej strony, jeśli coś nazwiemy, czy to znaczy, że to coś faktycznie istnieje czy może jest po prostu wierutnym kłamstwem założonym z góry do osiągniecia jakiegoś przyszłego, nieznanego celu. Dlatego też jest taka walka o przejęcie kontroli nad językiem, o te wszystkie psycholożki, polityczki, aktywiszcza, osoby niebinarne itp. Wszystko to może zmierzać na przykład do przekonania tumanów, że są mędrcami. Nie da się? No jak nie. Nie ma lepszych obiektów w polityce jak tumany i ignoranci, psychopatyczni politycy ich uwielbiają i kołyszą ich nieustannie do paraliżującego snu. Orwellowski Wielki Brat ujął ich specjalnym wyróżnieniem w swoim Nauczaniu.

Do rzeczy. Obserwuję generalnie dwie klasy uczestników debaty (cokolwiek by to miało dziś znaczyć). Otóż w jednej grupie są ludzie, którzy zostali nauczeni, wdrożeni do procesu dedukcyjnego. Znają algebrę Boole’a oraz macierz implikacji. Potrafią gromadzić i analizować fakty. Wiedzą, że podwójne zaprzeczenie daje zdanie prawdziwe. Badają „kształt rzeczy istotny”. Starają się widzieć „na dwa pokolenia do przodu”.

W drugiej klasie są ci, którzy uważają, że logika jest absolutnie płynną kwestią. Logika jest taka jak my ją rozumiemy. To raczej sprawa osiągania określanego celu niż fundament, na którym do niedawana opierała się cywilizacja ludzka. Po ’89 roku obserwowałem wręcz niesamowitą promocję głupoty. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jest to fragment większego planu, który się teraz realizuje na naszych oczach. Barbarzyńcy weszli do ogrodu i porcelanowych figurek używają do rozbijania soli. Troja wiecznie żywa.

Co może stanowić, że dwa języki można nazwać różnym? Myślę, że literalna odległość zapisu słów. Można wprowadzić jaką metrykę odległości rdzeni nazw najważniejszych pojęć typu: góra, rzeka, niebo, krzesło, stół itd. Jacek Kaczmarski opisując pewnego Kałmuckiego demokratę, śpiewał o jego języku, że on „na krzesło stół mówi a na stół mówi stoł”. No i ja tę odrębność językową widzę i rozumiem. Kto chce poczuć większą różnicę niech sięgnie do „Epitafium dla Brunona Jasińskiego”. Albo na przykład słowo „chyba”. Ja rozumiem je jako przypuszczenie a taki Czech będzie miał na myśli błąd. No i to są różne języki. Albo taki Niemiec, nasz kolejny sąsiad na Ojczyznę mówi Heimatland. Gdyby zechcieć zastosować metrykę Levenshteina do tych słów to otrzymalibyśmy znacząco duże liczby mówiące, że słowa do siebie nijak nie przystają. I tu uwaga. Język to jest nieodgadnione zjawisko w kontekście tej metryki. Bo weźmy takie dwa słowa: baron i baran. Dystans Levenshteina dla obu słów jest znikomy, a słowa znaczą coś zupełnie innego. Żeby było jeszcze bardziej tragicznie w tym przypadku to baron może być jednocześnie baranem, ale już baran nie może zostać baronem (no chyba tylko wśród baranów). Albo może i morze. Są tacy, którzy tego nie rozróżniają. Uwzględniliście to Ustawodawco? Wolne żarty. I wy tu chcecie ustawą/uchwałą (niepotrzebne skreślić) wprowadzić nowy język?

To zasługuje na odrębny akapit. Z tym śląskim językiem to wygląda tak, jakby Neron zapragnął stworzenia nowego języka i przerażony o własne dupy Senat przyniósł mu go (!) na srebrnej tacy. No bo kto mógł się temu sprzeciwić? Paweł Kowal?!

To też zasługuje na odrębny akapit. Zagadka dla dociekliwych. W jakim sensie paradoks również. Jak w języku śląskim będziemy pisać imię i nazwisko Szczepana Twardocha? A co będzie, gdy jego imię w języku śląskim nie będzie ujęte w urzędowym spisie imion Urzędu Cywilnego? Co z jego dotychczasowym osobistym dowodem, gdzie jak wół ma napisane Szczepan Twardoch w języku polskim. Propozycje proszę rozwiązania tego paradoksu proszę składać do Urzędu ds. Języka Śląskiego. Adresować na Berydyczów.

Jeżeli ja słucham śląskiej godki i circa about 98% rozumiem bez problemu (bez ukończonego kursu języka śląskiego), no to gdzie tu inny język. I tak też mówią językoznawcy. Ale do nieuków i ignorantów to wcale nie przemawia. Oni mają swój intymny mały świat, który jest innym nieodgadniony. Tak jak powiedział kiedyś Albert Einstein: „dwie rzeczy są niegłębione: Wszechświat i głupota ludzka”. Rodzi się więc pytanie, czy nazwanie nieistniejącego języka czyni go pełnoprawnym wyróżnionym obiektem lingwistyki czy nie? Czy klub bez nazwy istnieje czy nie?

Ale tuż za rogiem czają następne paradoksy. Otóż, jeżeli jakaś mniejszość używa jakiegoś języka, to musi być gdzieś w świecie rdzeń tego języka. Czyli musi istnieć gdzieś w świecie jakiś rdzenny naród śląski. I od razu nasuwa się pytanie, czy mniejszość może istnieć bez zgodnej z nią większości? Czy to może znaczyć, że można sobie wyobrazić takie Uniwersum, gdzie działa inna logika, inna matematyka? W której nie istnieje wcale pojęcie większości. I to jest dopiero jazda. Tam uchwały parlamentarne przyjmuje się mniejszością głosów (skoro tam nie istnieje większość).

Jeszcze jedna rzecz. Do tej pory było tak, że języki kształtowały się przez tysiące lat. A tu bęc, ni z tego, ni z owego mamy język śląski od pierwszego. Co cywilizacja ludzka z takim mozołem budowała przez wieki można było zrobić głosując mniejszością. Ale też chyba jest to pierwszy przypadek w cywilizacji ludzkiej, gdy język powołuje metodą parlamentarną. Czy Ustawodawca dodał do tej uchwały/ustawy (niepotrzebne skreślić) definicję gramatyki, ortografii, interpunkcji, reguły pisania (wstęp, rozwinięcie, zakończenie), podziału na podmiot i orzeczenie? Imiesłów oraz istnienie idiomów? Dodał czy nie? Jeśli nie dodał to jak pragnący używać tego języka będą mogli się nim posługiwać zgodnie z prawem? Języki bez zatwierdzania legislacyjnego rozwijają się spontanicznie bez ograniczeń. Niczym nieskrępowana wolność i pełna demokracja bez dodatkowych przymiotników. A w przypadku języka śląskiego musi być chyba praworządność tak czy nie? No musi. Ordnung muss sein!

We wszystkich aktach prawnych, gdy mówi się o języku, domyślnie przyjmuje się go jako aksjomat, czyli coś co nie podlega definiowaniu, coś co jest pewnikiem. A tu jest jazda pod prąd tego co cywilizacja zbudowałaby, aby to coś miało sens. Niebywałe. Faktycznie: Wszechświat i głupota ludzka.

I kolejna rzecz. No też jakiś paradoks. Jeżeli istnieje język i mniejszość śląska, to gdzie jest - według pomysłodawców i głosujących za ideą powołania języka śląskiego - państwo nazywające się Śląsk lub jakoś podobnie w języku śląskim? Przecież naród tworzył sobie zawsze państwo. Rosja odpada, ona najchętniej wzięłaby za pysk wszystkich pragnących języka śląskiego i pod karą wywózki na Sybir nauczyła ich języka rosyjskiego, od dziecka w kołysce poczynając. Czechy odpadają. Od czasów wojaka Szwejka nikt nie traktuje ich poważnie. Meksyk i Kanada też, nie da się przyłączyć, za daleko. No właśnie ciekawe czy mieszkający w Meksyku lub Kanadzie Ślązacy mówiący językiem śląskim też tam dostaną status odrębnego języka? I po jakimś czasie zażądają uznania siebie jako mniejszość narodową i zażądają przyłączenia do „Śląska”?

Czyżby Niemcy? Niee, no niemożliwe, nie uwierzę. „No Panie, przecież to są Europejczycy i sprawdzeni przyjaciele Polski”. Ale gdyby jednak? To wtedy nie byłby to już paradoks.

No i widzicie Polacy. Chcieliście CPK? Nie będziecie mieli. Chcieliście Atomu? Nie będziecie mieli. Chcieliście Portów? Nie będziecie mieli. Chcieliście rozbudowy rzecznych magistral komunikacyjnych do morza? Nie będziecie mieli.

A widzicie, a osoby śląskie mówiące językiem śląskim tylko szepnęły do ucha komu trzeba i cyk, mają. Bez długotrwałego procesu legislacyjnego. Bez niezbędnych audytów. Wydawać by się mogło, że to paradoks. Ale to nie jest paradoks. To jest zrozumiałe nawet dla nieuków i ignorantów.

I to jest ciekawe. Utworzenie języka śląskiego nie generuje nowych miejsc pracy, nie zwiększa przychodów z VAT, nie daje szans na rozwój. Przeszło błyskiem.

No i co, nie wstyd wam/nam (niepotrzebne skreślić)?


Juan Diego
O mnie Juan Diego

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo