Dziś wpis na poważnie, bo jestem trzeźwa (w miarę…).
W sobotę byłam na wieczorze panieńskim byłej kumpeli z pracy. Wieczór panieński, jak to wieczór panieński - dużo alkoholu, nachalnych striptizerów z Ukrainy, czy tam, jak jej tam – Białorusi, namawiających na taniec „tylko dlja mnie za piatdziesiat złotych”. Ponieważ nie jestem wielbicielką „urody słowiańskiej” (sic!), a ponad „tańce godowe” przedkładam „gody” jako takie, chlałam przy barze litrami dżin z tonikiem, zerkając ukradkiem na komórę, czy mój habibi w końcu da mi znać esemeskiem, że żyje. Nie dał. Jednym słowem, delikatnie mówiąc, miewałam bardziej udane sobotnie wieczory.
Dlaczego o tym piszę? No bo wygramoliłam się dziś (samotna!) około południa z łóżka, umyłam zęby, skorzystałam z toalety (dżin jest zajebiście moczopędny! a może to wina toniku?), wzięłam prysznic i zadałam sobie trudne ale jednocześnie retoryczne pytanie – co Baśka dzisiaj konkretnego zrobisz? Co zrobisz ciekawego z niedzielą, tak, aby w poniedziałek w pracy nie mieć przygnębiającego poczucia zmarnowanego weekendu? Zmarnowanej szansy na romans z przystojnym uchodźcą politycznym z jakiegoś słonecznego kraju na południu. No i zrobiłam, kurka wodna, to co zwykle. Otworzyłam znaczy się winko, kliknęłam na zakładkę habibi.com i rozpoczęłam flircik przez Skype’a. W połowie butelki, po kilku minutach miłej konwersacji z Ahmedem, jak grom z jasnego nieba, uderzyła mnie myśl, że dziś jest koniec długiego weekendu! Długiego weekendu, podczas którego bidna psiarnia ściągana jest na rogatki miast i wsi w celu skutecznego zwalczania pijaństwa na drogach. Pijaństwa, które jak zaraza toczy nasz naród i wysoce zagraża bezpieczeństwu nielicznych trzeźwych użytkowników polskich dróg. Wsiadłam zatem, jak nie ja, po drinku, na rowerek, obrałam, na czuja, azymut „Pałac Kultury i Nauki” i pewna, że mojej radosnej przejażdżki w mieście nie zakłóci żaden niemiły incydent z policją, pojechałam na Starówkę.
Po pewnym czasie dotarłam do kolumny Zygmunta. Lubię tego typu monumentalne i strzeliste budowle, kolumny znaczy się. Nie mają niby, z formalnego punktu widzenia, żadnych walorów użytkowych, ale zawsze mnie jakoś do nich ciągnie. Przycupnęłam pod kolumną, przytuliłam twarz do twardego, chłodnego granitu i dałam się ponieść fantazjom. Po wszystkim, otworzyłam oczy i z nudów zaczęłam obserwować ludzi. Kobiety znaczy się.
Po pewnym czasie zwróciłam uwagę na dwie rodziny, które w tym samym czasie robiły swoim dzieciom zdjęcie na tle kolumny.
Pierwsza rodzina – zblazowana nastoletnia blond tipsiara, żująca ostentacyjnie gumę, nieszczęśliwa, że musi pozować rodzicom i uśmiechać się do aparatu.
Druga rodzina – uśmiechnięty do smutnych rodziców chłopczyk na wózku inwalidzkim, sprawiający wrażenie, że jest to jedna z najpiękniejszych chwil w jego życiu.
Chciałam podjeść do niego, przytulić go, pocieszyć, pocałować. Zamiast tego wsiadłam na rower i pojechałam po kolejne wino.