Basia klika na Salonie24 Basia klika na Salonie24
558
BLOG

Czy Polacy marzą o elektrycznych sandałach?

Basia klika na Salonie24 Basia klika na Salonie24 Polityka Obserwuj notkę 19

 

Zapewne większość z Was, po przeczytaniu tytułowego pytania, wzruszy ramionami i zbyje mnie retorycznym, neoluddycznym, pytaniem w stylu: „Po co nam elektryczne sandały, skoro mamy skarpetki?”. Uprzedzę Was i odpowiem szczerze: nie wiem. Nie wiem czy marzycie o elektrycznych sandałach, tak jak nie wiem czy androidy marzą o elektrycznych owcach*. Nie wiem też po co wam skarpetki do sandałów. Nie interesuje mnie to. Nic a nic. Pytanie, które mnie tak naprawdę interesuje jest następujące: „Czy marzycie o czymkolwiek?”. Czy jesteście gotowi spakować się, tak jak stoicie, wsiąść do samochodu, pociągu, autobusu czy samolotu, zaryzykować i szukać szczęścia gdzieś indziej? Odważyć się.

Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba cofnąć się do prehistorii. Do utrwalonych w Waszych genach nieszczęsnych losów antenatów Narodu nad Wisłą.

Jak powszechnie wiadomo, Wasi protoplaści przez całe stulecia żyli sobie cichutko jak mysz pod miotłą na bagnach Prypeci. Omijały Was wszelkie dziejowe zawieruchy – inwazja perska na Hellenów, podboje Aleksandra, powstanie i rozkwit rzymskiego imperium. Hunowie też przeszli bokiem i się Wami specjalnie nie zainteresowali. Przez stulecia siedzieliście na bagnach, łowiliście ryby, polowaliście w puszczy, i okropnie chcichrotaliście się jak jeden z Was puścił za głośno bąka. Żyliście, moi drodzy, jednym słowem, jak u Pana Boga za piecem.

W piątym wieku, po upadku Rzymu, stwierdziliście, że na zachodzie zrobiło się jakoś tak trochę pusto. Że Giermańce gdzieś sobie poszły. Po długich naradach, przerywanych co chwilę gromkim okrzykiem „liberum veto” (wróć – wtedy jeszcze nie poznaliście łaciny - przerywanych co chwilę gromkim: „kurwa! po moim trupie!”) uradziliście z Czechem i Rusem, że może warto wychylić głowę z lasu i zobaczyć co w trawie piszczy. Czech znalazł sobie piękną kotlinę, otoczoną zewsząd górami, Rus niezmierzone stepy Eurazji. Wasz Lech poczłapał parę kroków na zachód i zmęczony uznał, że jemu się należy. Tu i teraz. Nad Wisłą. Rozbiliście hamaki i zostaliście.

Przez następne tysiąc lat dawaliście ciała wszystkim sąsiadom. Niemcom, Czechom, Litwinom, Krzyżakom. Zabrali wam połowę Waszych ziem – całe Pomorze, Śląsk, Ziemię Kostrzyńską, aż w końcu poszliście po rozum do głowy i postanowiliście się dobrze wżenić. Zmusiliście dwunastoletnią dziewczynkę, Jadwisię, do seksu z czterdziestokilkuletnim litewskim pedofilem. Udało wam się. Na krzywdzie dziecka odzyskaliście Zachodnie Pomorze i odziedziczyliście, po latach, Litwę, Białoruś i Ukrainę. I tak trwaliście, żyjąc z dnia na dzień, nie przejmując się przyszłością. Aż w końcu nadeszła chwila, kiedy wasi sąsiedzi powiedzieli: sprawdzam, a wy odeszliście bez słowa, bez walki, od stolika, wiedząc, że macie same blotki.

Ale to nie tylko Wasza wina, Polaków. To także nasza wina, Polek.

„Wróć z tarczą albo na tarczy” – tak, podobno, żegnała spartańska kobieta swojego syna idącego na wojnę. Nie jestem pewna, czy polska kobieta w ogóle żegnała swojego syna idącego na wojnę. Siedziała pewnie w tym czasie zamknięta w sypialni, szlochając i tuląc histerycznie do piersi ryngraf z Matkoboskoczęstochosko. Pamiętacie na pewno słynny obraz Artura Grottgera „Powitanie powstańca”  – to jest naprawdę charakterystyczne – pobity powstaniec, powróciwszy bez tarczy, jest witany przez polską niewiastę, ubraną w biel. Pobity frajer klęczy i całuje jej dłoń. Twarz kobiety wyraża radość, dumę i ulgę. Zamiast wykrzyczeć mu w twarz „Znowu przegrałeś! Znowu dałeś dupy!” ona zdaje się mu szeptać czule „Jak pięknie znów przegrałeś… Znowu dam ci dupy…”. Okropne.

Dobra, rozpisałam się, a godzina późna i muszę zmierzać do celu mojego wpisu. A celem mojego wpisu, jest zwyczajny upust wkurwu jaki mnie ogarnął po wczorajszym powrocie do Polski. Jezu, chmura, chmurę, chmurą pogania. Te wszystkie cirrusy, cirrocumulusy i cirrostratusy. Deszcze przelotnie, ulewy, kapuśniaczki, mżawki, szkwały, nawałnice i ulewy. My Polacy, powinniśmy być światowymi specjalistami od chujowej pogody. Przejebana dłuuuga chłodna i deszczowa jesień. Po chuju fest zima – lodowato tak, że odzywać się można do gawiedzi na dworze tylko sygnałem morsa szczękając zębami na wysokich częstotliwościach. Wiosna, taka prawdziwa wiosna, zaczyna się dopiero na początku maja. I zaraz przechodzi w lato. A polskie lato, jak wiadomo, polega na deficycie promieni ultrafioletowych i zalewaniu Śląska, a ostatnio całej Polski, rzęsistymi ulewami i powodziami.

O co tu w tym wszystkim chodzi? Czy ktoś się uparł udowodnić, że Polska jest najgorszym miejscem do życia? Udowodnić, że Lech, ten leniwy Lech, któremu nie chciało się pójść na południe i osiadł w krainie nad Wisłą, nie miał racji? Że jedynym Polakiem z jajami, który próbował, przynajmniej próbował, coś zmienić i wyruszyć na południe był Władysław Warneńczyk, ale któremu, tak jak Polakom w latach 80-tych udało się dotrzeć tylko do Bułgarii? Wszyscy to wiemy. Nic nie trzeba nikomu udowadniać. Proszę, odpuście sobie… Błagam, ten jeden jedyny raz chciałabym mieć pewność w lipcu, że o piątej rano budzić mnie będą pierwsze promienie pięknego letniego słońca a nie strugi deszczu napierdalające w dach, okna i balkon. Że wracając z pracy, mogę wsiąść na rowerek pojechać na leśną polanę i powygrzewać się na słoneczku.

Nie, nie zrobicie tego. Będziecie, jak co roku, mamić nas wizją lata, takiego prawdziwego ciepłego lata, w którym chodzi się w klapkach lub sandałach bez skarpet. Krótkich spodenkach lub kusych spódniczkach. W którym przed pracą pije się kawę siedząc w kawiarnianym ogródku przyglądając się przechodniom i flirtując z kelnerkami. Będziecie nas mamić, obiecywać, przekonywać ale i tak rok za rokiem będzie to samo – cirrusy, cirrocumulusy i cirrostratusy. Deszcze przelotnie, ulewy, kapuśniaczki, mżawki, szkwały, nawałnice i ulewy. Ale my się nie damy. Będziemy walczyć. Może nie uda nam się przekonać Polaków do sandałów bez skarpet. Może nie wygramy tej bitwy, ale wolno, powoli przygotowujemy się do wojny. Wojny o normalną, znośną pogodę w lecie, która nam się po prostu należy, biorąc pod uwagę szerokość geograficzną i zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Nabieramy sił.

Miałam dzisiaj w pracy sen. Wypiłam rano trzy kawy i w czasie krótkiej drzemki przed komputerem oświeciło mnie. Ja już tu dłużej nie wytrzymam. Nie wytrzymam więcej tego pochmurnego lipcowego polskiego życia, w którym jedyną pozadomową rozrywką jest podziwianie figur geometrycznych okiennych kropli. Mam tego powyżej.  Zgwałciłam dzisiaj szefa na niezwłoczny urlop i w poniedziałek opuszczam ojczyznę mokrego świerzopa, wilgotnej gryki i dżdżystej dzięcieliny. W poniedziałek lecę do gorącego (30 stopni Celsjusza!) Tel-Avivu. Nabieram sił…

 

* Może nieuważnie czytałam Philipa K. Dicka, ale czy ktoś może przypadkiem mnie oświecić co autor miał na myśli?

Jestem magistrem ekonomii. Moja pasja to muzyka barokowa, spacery po lesie i czytanie gazet. Nie gram w golfa.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka