Basia klika na Salonie24 Basia klika na Salonie24
687
BLOG

Blogcztówka z Tel-Avivu

Basia klika na Salonie24 Basia klika na Salonie24 Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 16

Zaczęło się nie najlepiej. Lipiec zaczął się nie najlepiej. Najpierw pokłóciłam się na noże z Heleną. Zawzięłam się, zmieniłam testament i wydziedziczyłam ją. Z jednej strony miałam już spokój z moją niedoszłą spadkobierczynią, która od pewnej sesji hipnotyczno-terapeutycznej kilka lat temu nieustannie powtarzała mi co mogę robić, a czego nie mogę (dieta Dukana – niebezpieczna; skoki na bungee na warszawskiej Woli – dozwolone; lina ma atest i jest bardzo gruba a instruktor Mario bardzo duże doświadczenie), ale z drugiej strony trochę brakowało mi jej rubasznego towarzystwa, szczególnie w ostatnie pochmurne, deszczowe lipcowe dzionki i noce.

Tak, pogoda w lipcu mnie też nie rozpieszczała. Deszcz, chmury. Chmury i deszcz. Ale to nie dlatego dostałam doła. Do pochmurnych, deszczowych dni, ostatnimi dniami, przywykłam i nawet je ciutkę, tak ciut-ciut, polubiłam. Doła, takiego prawdziwego doła, dostałam w ubiegłym tygodniu na lekcji języka hebrajskiego kiedy dowiedziałam się, że „chmura” po hebrajsku, to wcale nie jest, tak jak długo myślałam, „onan” ale „anan”. Dlatego postanowiłam coś zmienić w swoim życiu. Wydać cały (nieszczupły!) majątek na walkę z walką z ociepleniem klimatu. Aby przyszłe pokolenia Polek i Polaków mogły się cieszyć prawdziwie śródziemnomorskim temperamentem i pogodą, a nie polskim – deszczowym i pochmurnym – podejściem do życia i tych spraw. A ponieważ, podobno, nic nie jest tak skuteczne w walce z walką z ociepleniem klimatu, nic nie emituje tyle ceodwa do atmosfery, ile samolot, postanowiłam podróżować. Par avion. Samolotem. Wte i wewte.

Mając powyższe, szczytne cele, na uwadze, wzięłam niespodziewany urlop i udałam się do Tel-Avivu. Bezchmurnego, słonecznego, pełnego życia nocnego, Amsterdamu Bliskiego Wschodu. Miasta pełnego cielesnych uciech i duchowych rozterek. Miasta męskich mężczyzn, kobiecych kobiet ale i drogich drożyzn. Nie, nie chodzi mi o to, żeby narzekać. Przecież to normalne, że kieliszek wina w byle jakiej knajpce musi kosztować dwadzieścia cztery złote, godzina lekcji windsurfingu dwieście, a porządny hotel (z dużym pokojem, tarasem, recepcją 24h i bez karaluchów) pięćset (za swój musiałam zapłacić 175$ za dobę, niestety). To normalne, do tego przywykłam podczas moich poprzednich wyjazdów, za takie coś trzeba płacić. Przecież to Amsterdam Bliskiego Wschodu z tysiącami starożytnych zabytków, metrem oraz architektonicznie pięknymi, szerokimi i czystymi bulwarami.

Nie, to co mnie załamało, to podróż samolotem. Samolotem linii lotniczych El-Al. „El-Al” oznacza w wolnym tłumaczeniu „ku niebu”, „w górę”. W poniedziałek, podczas wylotu, mało brakowało, żebym się jednak nie wzniosła w górę, ku niebu. Wcześniej latałam do Tel-Avivu „Lotem” i nie było żadnych, najmniejszych problemów. Najmniejszych. Tym razem było inaczej, ciekawiej. Dzielni pracownicy El-Al na Okęciu wyhaczyli potencjalną terrorystkę, Basię. I przez prawie trzy godziny męczyli ją trudnymi pytaniami – jak to się wkłada, jak to się wyjmuje etc (chodziło o ładowarkę do mp3, żeby nie było).

Ja rozumiem, że mogliście, koledzy, maglować tak Muhammada, mojego kolegę z celi (ups, przepraszam, kolegę z pokoiku na Okęciu, którego niniejszym pozdrawiam!), który mógł, potencjalnie mógł, w swojej maszynce do golenia gillete, która tak was zainteresowała, przewozić tonę trotylu. Ale ja, Basia, typowa uroda słowiańska (czytaj: pszenno-buraczana), średnio-inteligentna, co ja bym miała przewozić do Amsterdamu Bliskiego Wschodu? Trawę, broń, bombę? Pod dostatkiem na miejscu. W każdym razie, zmartwiłam się wtedy bardzo – tak dokładnej kontroli nie przeżyłam nigdy. Nawet jako dziecko podróżujące z rodzicami tranzytem przez Sojuz. Ostatecznie postanowiono, że komputer, mp3, ładowarki nie mogą polecieć w bagażu podręcznym. A myszka, zwykła optyczna, bezprzewodowa myszka, nie może polecieć w ogóle. Nie może polecieć samolotem linii El-Al, ku niebu. Miła, sympatyczna pani powiedziała mi, że doleci rejsem innych linii lotniczych za kilka dni. Swoją drogą, jeśli myszka mogła zawierać bombę, to jak można było ją przekazać innej linii lotniczej z prośbą o dostarczenie do portu docelowego? Ja w każdym razie, ze względów bezpieczeństwa, nie zamierzam w moich przyszłych podniebnych podróżach korzystać z hiszpańskich linii lotniczych „Iberia Airlines”, które podjęły się tego ogromnego ryzyka i przywiozły w końcu do Tel-Avivu moją myszkę komputerową.

No dobra, tak narzekam tylko, wszystko skończyło się dobrze. El-Al przywiózł moją myszkę do hotelu, ja oddałam im fajny niebieski kocyk, który bezczelnie zabrałam z samolotu jako depozyt (później plułam sobie w brodę – myszka przyleciała bez baterii; niepotrzebnie oddawałam kocyk). Co z tego, no co z tego, że specjalne pudełko, w którym był przewożony mój służbowy komputer było rozpakowane, jak odbierałam go na taśmie? To się zdarza, nawet najlepszym (swoją drogą nie było warto, naprawdę). Najważniejsze, że doleciałam. No i że poczułam trochę smaczku tej drugiej, gorszej, strony Erec Israel. Wszyscy z El-Al byli dla mnie bardzo mili, zadawali te swoje setki pytań naprawdę w bardzo grzeczny sposób, nie mogę złego słowa powiedzieć o ich profesjonalizmie i, po prostu, kulturze osobistej. To co mnie wkurwiało, to absurdalność sytuacji, że nie mogę wyjść z „celi” zapalić, że ledwo, ledwo zdążyliśmy na samolot, że nie mogłam z braku czasu kupić papierosów w wolnocłowym na Okęciu, skorzystać z toalety przed odlotem. Ja jestem obywatelką kraju, który jest, bądź co bądź, sojusznikiem Izraela. Osobą, która sama bardzo lubi Izrael i Izraelczyków, chociaż dostrzega też te złe strony (Izraela, bo Izraelczycy, ci laiccy, normalni Izraelczycy, wierzcie lub nie, to zajebiści ludzie, normalnie bez większych wad). To jak, kurka wodna, muszą się czuć Palestyńczycy, zwykli ludzie, którzy z tymi absurdami w stylu „myszka nie poleci” musza się spotkać na co dzień? Współczuję im. I tutaj nie chodzi o dbanie o bezpieczeństwo kraju i jego obywateli, tylko o jakiś elementarny zdrowy rozsądek, który został najwyraźniej ostatnio przyćmiony przez „procedury”.

Dobra, skupiłam się na tak zwanym „wkurwie”, który już dawno, dawno mi przeszedł. Mieszkam w superhiperzajebistym miejscu – przy Bulwarze Rotschilda (znanym z eleganckich, przedwojennych willi w stylu Bauhausu), jednocześnie bardzo blisko ulicy Allenby (słynnej z bujnego życia nocnego i dżamprez). Lepszej lokalizacji chyba nie mogłabym znaleźć. Kończę już, bo minęła już północ tutejszego czasu, a miejscowe imprezki rozpoczynają się dopiero po północy. Tak szczerze, po naszemu, akceptuję to ale nie rozumiem tego – czy oni nie chadzają do pracy następnego dnia? No, po prostu, jak oni to robią? Ja w każdym razie muszę odespać swoje i tak do południa raczej nie zapuszczam się na dłuższe eskapady, z wyjątkiem sklepiku (niestety nie mają kefirku).

Skończyłam hotelowego szampana (swoją drogą nigdy wcześniej w hotelu nie dostałam w prezencie takiego fajnego szampana; może dlatego, że dzisiaj się przyznałam że znam trochę hebrajski?). Uciekam, trzymajcie się ciepło…

Jestem magistrem ekonomii. Moja pasja to muzyka barokowa, spacery po lesie i czytanie gazet. Nie gram w golfa.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości