Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna
65
BLOG

Sutowski: Nowa opowieść dla Europy i Rosji

Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna Polityka Obserwuj notkę 6
Tych dni historia nie zapomni, Gdy stary ląd w zdumieniu zastygł. I święcić będą nam potomni. Po pierwszym września – siedemnasty!

 

W czasach gdy bard „Solidarności” pisał swą Balladę wrześniową, nikt nie przypuszczał, że polskie media rozgrzeje kiedyś spór opozycjonisty z „Ruchu” z opozycjonistą z KOR-u o to, czy NKWD to ludobójcy czy tylko zbrodniarze wojenni. Mało kto mógł się spodziewać, że wojenny dramat – podobnie jak u Marksa, a odwrotnie niż u Osieckiej – zamieni się w farsę, a bliźniaczo podobne partie stoczą zażarty spór o Wrzesień i Katyń, zakończony dialektyczną ugodą. Nie ludobójstwo, nie zbrodnia wojenna – ale „zbrodnia (wojenna) o znamionach ludobójstwa” pozwoliła w końcu dać odpór wschodniej zarazie. Nieco ponad dwa tygodnie wcześniej zabrakło koordynacji: premier zapraszał, prezydent wolałby odwołać, nieporozumienie na łączach – w efekcie Władimir Putin nie dość, że dojechał, to jeszcze przemówił. Rosyjski premier okazał się zresztą głównym bohaterem obchodów 70. rocznicy rozpoczęcia II wojny światowej na Westerplatte.

Na szczęście dla naszych polityków (i na nieszczęście dla jakości publicznej debaty), 17 września mogliśmy obchodzić już we własnym gronie. „Mordercze” starcie Stefana Niesiołowskiego z Jarosławem Kaczyńskim o narodowe imponderabilia zakończyło się tzw. polskim kompromisem, a więc ugodą nacjonalistów liberalnych z konserwatywnymi. Wyszła z tego uchwała sejmowa, w której motywy chrystologiczne i martyrologiczne podlano politycznie poprawnym sosem. Uznaliśmy łaskawie, że Litwinów i Finów też napadnięto, i że w Rosji zdarzają się ludzie dobrej woli. Koniec końców, jak zwykle, tzw. wszyscy (premier i prezydent) są zadowoleni.


Kolejny z niekończącej się serii zastępczych sporów powoli odchodzi do archiwum (płatnego, a jakże!). Po 17 września o sobie (o Polsce) nowego nie dowiedzieliśmy się nic. Wydaje się jednak, że czegoś mogliśmy dowiedzieć się o innych – a zwłaszcza o tym, gdzie niektórych z tych „innych” można by pomieścić. Szczególnie pouczający był tu pierwszy września.

Wrzesień – a jednak zaskoczenie

Fajerwerków nie było – przeciętny spektakl z ustalonym podziałem na role. Na Westerplatte Angela Merkel kajała się szczerze, choć rytualnie, powtarzając kilkakrotnie zdania o „niemieckich obozach”, „niemieckiej okupacji”, „koszmarze wywołanym przez Niemców”, przypominając list biskupów i wykluczając historyczny rewizjonizm. David Miliband w tekście dla „Gazety Wyborczej” równie rytualnie ubolewał, że pamiętnego września „sojusznicy Polski nie byli w stanie udzielić jej zbrojnej pomocy”.

Donald Tusk zagrał racjonalnego męża stanu, twardego i koncyliacyjnego zarazem, takiego, co to i prawdę o Katyniu przypomni, i się z niedźwiedziem po molo przespaceruje, a do tego jeszcze z kurtuazją przyjmie pokorę Pani Kanclerz – o ile bowiem szefowa niemieckiego rządu podkreślała narodowość najeźdźców, o tyle polski premier podkreślał ich ideologiczną afiliację.


Dla pełni obrazu warto przypomnieć jeszcze komentarz polonofila Normana Daviesa, jak zwykle – za, a nawet przeciw. Brytyjski profesor zganił rodaków za dawną bierność, prezydenta Putina – za dzisiejszą sowieckość myślenia, na końcu zadeklarował optymizm.

Czy poza zadowoleniem PO (z tego, że premier tak świetnie rozegrał wizytę Putina) i zadowoleniem Jarosława Kaczyńskiego (z tego, że premier tak beznadziejnie rozegrał wizytę Putina) pozostało nam coś trwałego? Groteskowa bitwa o definicje ludobójstwa każe nam w to wątpić – Kaczyńscy z Tuskiem świata już nie zmienią. Ale może my potrafimy go już trochę lepiej opisać?

Co najmniej dwie kwestie w związku z wojennymi obchodami zasługują na uwagę – obie wiążą się z pierwszym września. Po pierwsze – teza Prezydenta o „szowinistycznym rodowodzie” zbrodni katyńskiej. Po drugie – dwa inteligentne i dwuznaczne wystąpienia premiera Rosji (List do Polaków i mowa na Westerplatte). Jedno i drugie każe nam wrócić do pytania o wspólną opowieść o europejskiej historii, o wspólny mit, na jakim oprzemy naszą tożsamość. Pytania te postawić trzeba, gdyż „wolność, prawda, demokracja, szacunek, solidarność”, które jako podstawę wspólnej Europy zdefiniował patetycznie Donald Tusk, brzmią bardzo słusznie – i tyleż ogólnie i abstrakcyjnie.

Europa opowiada o wojnie

Lech Kaczyński wystąpił 1 września w swoim stylu – wypomniał Rosjanom imperializm, czyniąc aluzję do wojny w Gruzji, podkreślił, że żołnierze Armii Czerwonej, choć bohaterscy, to wolności Polsce nie przynieśli. W dwóch momentach prezydentowi udało się jednak wykroczyć poza PiS-owską sztampę. Wówczas, gdy nazwał polskie ultimatum wobec Czechosłowacji i zajęcie Zaolzia grzechem, ale przede wszystkim, gdy za główną przyczynę zbrodni katyńskiej uznał nie – komunizm, ale rosyjski szowinizm.

To teza dość oryginalna, w Polsce bowiem dominuje dyskurs antykomunistyczny, w którym tak łatwo łączy się w jedno Marksa, Lenina, Katyń i gułag. Zazwyczaj nie zważa się na to, w jak dużym stopniu Związek Radziecki po etapie „rewolucji” leninowskiej (a więc radykalnej przebudowy tradycyjnych struktur przez ruchtotalitarny) przeszedł do etapu „reakcji” stalinowskiej (tzn. budowy biurokratycznego państwatotalitarnego) i zarazem pozbył się wielu elementów ideologii internacjonalistycznej (czego wyrazem był m.in. antysemityzm). Z drugiej strony – oficerowie polscy stanowili nie tylko „elitę narodu”, ale też „wrogą klasę społeczną”, ich likwidacja sprzyjałaby budowie społeczeństwa bezklasowego.

Kto zatem winny jest zbrodni katyńskiej? Komunizm czy wielkoruski szowinizm? W obszarze „faktów historycznych” problem ten pozostanie nierozstrzygnięty. Jednak narracja „antynacjonalistyczna” opisująca Katyń to ciekawa propozycja. Czy narracja ta mogłaby się wpisać w szerszą opowieść europejską? I czy w takiej opowieści zmieściłaby się putinowska Rosja?

Europejska opowieść o II wojnie światowej to przede wszystkim opowieść o Zagładzie – opowieść w dużej mierze antynacjonalistyczna, akcentuje się w niej sprzeciw wobec ksenofobii, rasizmu, antysemityzmu, etnocentryzmu i konfrontacyjnych stosunków między narodami. Dopełnia tego koncepcja budowanej po wojnie zjednoczonej Europy, w której narodowe egoizmy miały zostać przekroczone w imię wspólnego bezpieczeństwa i dobrobytu. Opowieść o mordzie na polskich oficerach w 1940 jako o „zemście” wielkoruskiego szowinisty Stalina za upokorzenie Rosji przez Polskę w roku 1920 dałaby się zapewne jakoś wpisać w ten ogólny, antynacjonalistyczny dyskurs europejski.


W tym miejscu pojawiają się jednak zasadnicze pytania. Czy – mówiąc brutalnie – promocja polskiej opowieści martyrologicznej, nawet gdyby okazała się skuteczna, okaże się z punktu widzenia jedności Europy korzystna? Kiedy interpretujemy wypowiedź prezydenta Kaczyńskiego, możemy mieć oczywiście wątpliwości, czy jego teza o szowinistycznych korzeniach Katynia ma podłoże antynacjonalistyczne, czy jest to po prostu poręczny cep do bicia po głowie Władimira Putina – zwłaszcza gdy mało precyzyjnie zrównuje się nacjonalizm z imperializmem.

Niezależnie jednak od intencji głowy naszego państwa, pomysł na wpisanie wydarzeń z roku 1940 w dyskurs antynacjonalistyczny zamiast antytotalitarnego ma poważne implikacje, zwłaszcza z punktu widzenia lewicowej wizji Europy.

Dla lewicy interpretacja dokonanych na Wschodzie przez Związek Radziecki zbrodni w duchu wielkoruskiego nacjonalizmu wydaje się z pozoru wygodna – przerzuca część odpowiedzialności z rzeczników komunistycznej utopii na reprezentantów typowego narodowego resentymentu, w tym wypadku rosyjskiego. Podejście takie rodzi jednak przynajmniej dwa problemy. Samą lewicę naraża na zarzut wybielania stalinizmu, co niestety ma swoje podstawy w historycznych błędach polityków i radykalnych intelektualistów. Szczególnie na Zachodzie, lewica, która pragnie zachować cokolwiek z tradycji projektów utopijnych, zmuszona jest do ciągłego „przepracowywania” okresu totalitarnego – pokazując np., dlaczego zbrodnie stalinizmu mogły być konsekwencją nie tylko jego „rosyjskiej specyfiki”, ale także patologii samego projektu komunistycznej przebudowy społeczeństwa.

Rosjanie, czyli Europejczycy

Istnieje jednak drugi powód, dla którego interpretacja wojennych stosunków Polaków i Rosjan autorstwa Lecha Kaczyńskiego nie da się wykorzystać na rzecz takiego projektu  tożsamości europejskiej, w której również Rosjanie mogliby pomieścić swoją narodową mitologię. Dwie wypowiedzi Władimira Putina z ostatnich dni są tutaj szczególnie znaczące – pokazują kierunek, w jakim może podążyć konstruowanie „rosyjskiej opowieści” o ich własnej historii i tożsamości i, wbrew pozorom, nie musi to być wcale kierunek sprzeczny z „opowieścią europejską”.

Do dyskursu historycznego, jaki w ostatnich miesiącach zaprezentowali Rosjanie, można zgłosić masę zastrzeżeń. Skandaliczne artykuły w części rosyjskiej prasy, filmy pseudodokumentalne o planach polskiego sojuszu z Hitlerem czy rewelacje wywiadu zagranicznego o agenturalnej działalności Józefa Becka – wszystko to pokazuje, jak fatalny jest stan świadomości rosyjskiego społeczeństwa i jakie nurty ideologiczne mogą w nim znaleźć posłuch. Szczególnie przerażające wydają się poglądy intelektualistów związanych z resortami siłowymi – kiedy słucha się wywodów rosyjskich historyków-wojskowych można odnieść wrażenie, że na ich tle, nasi generałowie z lat 80. to nieomal postmodernistyczni ironiści.

Putin w swym artykule (Karty historii – powód do wzajemnych pretensji czy podstawa pojednania i partnerstwa) wykonał kilka gestów z pozoru oczywistych, ale w rosyjskim kontekście wewnętrznym – znaczących. Przyznał, że II wojna światowa zaczęła się 1 września 1939, a nie – 22 czerwca 1941. A jeszcze podczas obchodów 60. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem w Moskwie redukowano ją do Wielkiej Wojny Ojczyźnianej toczonej z Niemcami przez narody Związku Radzieckiego. Rosyjski premier potwierdził również oficjalne potępienie paktu Ribbentrop-Mołotow (w wymiarze moralnym i politycznym), a także odwołał się do zbrodni katyńskiej, interpretując ją w konwencji „zniekształcenia losów narodu przez system totalitarny”. Kilkakrotnie w jego wypowiedziach pojawiły się przytyki do Stalina (np. na temat prób fałszowania historii niczym w „Krótkim kursie historii WKP(b)”). Można oczywiście powiedzieć, że wszystko to są albo oczywistości, albo hipokryzja (kto tu fałszuje historię?), albo też ta „samokrytyka” jest zrelatywizowana, bo w końcu Putin wskazuje na współwinnych, wypominając Francuzom i Brytyjczykom pakt monachijski.

Zarzuty takie są trafne – ale należy tezy Putina (a zwłaszcza pozytywne odniesienia) rozumieć w kontekście całego projektu politycznego państwa rosyjskiego. Narracja tożsamościowa obozu Putina zakłada ciągłość państwa rosyjskiego jako podmiotu modernizacji – najważniejszymi jej bohaterami nie są Stalin ani Breżniew, ale Piotr Wielki i Piotr Stołypin – autorytarni modernizatorzy. Zbrodnie Stalina można w tej narracji potępić, ale właśnie jako wypaczenie totalitarne, a nie – eksces wielkoruskiego nacjonalizmu. Takie podejście pozwala odciąć się od przeszłości totalitarnej, choć zarazem grozi apologią myślenia etnocentrycznego.

Warto zwrócić uwagę na pozytywne punkty odniesienia dla rosyjskiej tożsamości – to przede wszystkim wielkie zwycięstwo nad faszyzmem. Putin wskazuje na aspekt braterstwa broni narodów całej Europy w walce z hitlerowskimi Niemcami, już nie tylko na samotną walkę Rosjan z najeźdźcą. Mit wspólnej walki z faszyzmem nadaje się na punkt wyjścia do negocjacji wspólnej opowieści Europejczyków, w tym Rosjan.

Po pierwsze może logicznie dopełnić zachodnioeuropejską narrację pamięci o Zagładzie o aspekt czynny, do męczeństwa ofiar dodać pamięć wspólnej walki o ich wyzwolenie. Po drugie – pomaga wpisać w narrację ogólną jeden z nielicznych (poza tradycją wielkiej literatury XIX wieku i coraz bardziej zapomnianą historią radykalnej inteligencji) autentycznie szlachetnych i chwalebnych wątków rosyjskiej historii, co w oczywisty sposób przybliża Rosjan do Europy. Po trzecie zaś, pozwala przesunąć pewne akcenty w obrębie samej tożsamości rosyjskiej: „europeizacja” czy też uniwersalizacja zwycięskiej ofiary narodów ZSRR, wyrywa pamięć o nich z kontekstu czysto narodowego i przypomina o zagubionym pierwiastku „utopijnym”. W ramach opowieści ogólnoeuropejskiej już nie tylko Rosjanie walczą o przetrwanie narodu z innym narodem, Niemcami; ale różne narody złączone uniwersalnymi wartościami humanistycznymi walczą z morderczą ideologią nazistowską.

Racja Putina

Zaakceptowanie rosyjskiej narracji „wspólnego zwycięstwa nad faszyzmem” rodzi dziś liczne zagrożenia, może zwłaszcza sprzyjać narodowej megalomanii samych Rosjan, którym okresie „smuty” lat 90. udaje się – przynajmniej symbolicznie – odzyskiwać narodową podmiotowość. Jednak ciągłe przypominanie o współwinie państwa rosyjskiego za II wojnę światową może Rosję od Europy jedynie oddalić.

Czy należy zatem odpowiedzieć Putinowi: tak? Nie do końca. Niezwykle groźna dla Europy jest dominująca wciąż u Rosjan perspektywa państw narodowych, bardzo silnie obecna w praktyce ich stosunków z zagranicą. Kiedy rosyjski premier mówi o zaletach pragmatycznego pojednania z Niemcami, możemy wyciągnąć z tego dwa wnioski. Po pierwsze, że prawda historyczna jest funkcją realnej polityki, a nie odwrotnie. Między Rosją a Niemcami nie ma wielkich sporów „o prawdę”, gdyż ich relacje układają się dobrze – część polskich polityków zdaje się jednak sądzić, że wynikanie przebiega odwrotnie. Z drugiej jednak strony – Rosja swą polityką sprzyja renacjonalizacji Unii Europejskiej, wchodząc w relacje nie tyle z Unią, jako całością, ile z poszczególnymi jej państwami członkowskimi. Jeśli ten proces – tzn. powrót dawnej Europy jako „koncertu mocarstw” będzie postępował, to także odwołania do chlubnych aspektów przeszłości Rosjan będą jedynie pożywką dla ich nacjonalizmu i mocarstwowych ambicji.

Akceptacja części rosyjskiego mitu narodowego, jaki „sprzedawał” nam podczas pobytu w Polsce Putin, ma sens – ale tylko wtedy, jeśli polegać będzie na włączeniu narracji rosyjskiej w narrację ogólnoeuropejską, a sama Unia Europejska pogłębi swą jedność i spójność jako podmiot globalnej polityki. W jednym bowiem Władimir Putin miał rację na pewno. Prowadząca do nieszczęść „logika Monachium” to logika zakulisowych gier jednych państw przeciw drugim. Dziś oznacza to m.in. układanie się poszczególnych członków UE z Rosją za plecami całej Wspólnoty. Zapobiec temu może tylko ścisła integracja Europy. W innym wypadku czeka nas powtórka „słynnego, brytyjskiego, przedwojennego dowcipu, któremu nawet Hitler nie mógł sprostać”, jak o monachijskich porozumieniach mówili komicy z Monty Pythona. Drugiego Westerplatte raczej nie będzie, ale zepchnięcia Polski na głębokie peryferia gospodarcze wykluczyć nie można – na pocieszenie zostaną nam wówczas ciepłe listy z Waszyngtonu. Bo już na przyjazd na kolejne rocznice kolejni prezydenci USA mogą nie znaleźć czasu.

W świetle tego, wzajemne zarzuty PiS i PO o upolitycznianie zbrodni w Katyniu porażają brakiem związków z rzeczywistością i zrozumienia, czym jest polityka pamięci. Rzecznikiem „umiarkowania” i „rozsądku” w najgłośniejszym sporze ostatnich dni był współautor innej uchwały sprzed dwóch lat. Senat uznał wówczas, że Katyń to „najtragiczniejsza część ludobójstwa wobec obywateli polskich”. Zamiast pisać historię tak, by dało się z nią żyć, polskie elity próbują pokazać, że nie da się żyć (w prawdzie, pokoju, miłości, etc.) bez ich historii. Jak długo jeszcze?

Michał Sutowski

Krytyka Polityczna

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka