Kserkses0517 Kserkses0517
466
BLOG

Była na zielonej granicy. Teraz zderza rzeczywistość z filmem Agnieszki Holland

Kserkses0517 Kserkses0517 Społeczeństwo Obserwuj notkę 23


Justyna Bryczkowska

21.09.2023 10:32


- Sytuacja na granicy się przedłuża i w tej chwili przyjeżdżają tam coraz bardziej przemocowe osoby, które nie mają nic przeciwko robieniu łapanek i wywożeniu ludzi. Słyszeliśmy od funkcjonariuszy, że dawniej zachowania nadmiarowej przemocy, czyli np. pobicia leżących w lesie ludzi, były pojedynczymi przypadkami. Były bardzo źle widziane przez pozostałych członków patrolu. A teraz przemoc jest na porządku dziennym - opowiada w rozmowie z Gazeta.pl działająca na zielonej granicy aktywistka Marysia Złonkiewicz.



Marysia Złonkiewicz to aktywistka, która w pomoc podczas kryzysu na polsko-białoruskiej granicy zaangażowana była niemal od samego początku. Na przełomie 2021 i 2022 roku praktycznie zamieszkała na Podlasiu, a od lat pomaga integrować się i wdrażać uchodźcom do życia w polskiej rzeczywistości. Była także jedną z konsultantek pracujących przy filmie "Zielona granica", pojawia się w nim też jako epizodystka. Zgodziła się z nami porozmawiać o produkcji oraz o tym, jak naprawdę wygląda rzeczywistość osób niosących pomoc w lesie.


Justyna Bryczkowska: Jak bardzo fabuła filmu Agnieszki Holland pokrywa się z rzeczywistością? 

Marysia Złonkiewicz: Choć to nie jest film dokumentalny tylko fabularny, według mnie dobrze oddaje wiele przygranicznych sytuacji. Oglądając go, czułam oczywiście mocne rozdarcie jako osoba, która jednocześnie konsultowała proces twórczy, a także przeżywała rzeczy pokazane na ekranie w rzeczywistości. Tworzenie tego filmu faktycznie poprzedził naprawdę ogromny research i zostały w nim zebrane bardzo mocne i jak najbardziej prawdziwe historie. Ale nie przytrafiły się jednej rodzinie, tak jak to pokazano w scenariuszu. Nie jest tak, że tak dużo strasznych rzeczy spotyka jedną rodzinę czy grupę. 


Mogę się oczywiście wypowiadać tylko ze swojej perspektywy osoby aktywistycznej, ale wiem, że dla osób w sytuacji uchodźczej to, co przeżyli w lesie, jest traumatyzujące. Często w rozmowach nie chcą do tego wracać i potrzebują pomocy terapeutycznej. Spotkałam osoby, które wcześniej w życiu bardzo kochały przyrodę, jeździły ze znajomymi na kemping, chodziły po górach itd. a po tym, co przeszły na granicy, już nie chcą wchodzić do lasu. 


Co wywołało największe zdziwienie podczas pracy nad filmem? 

Konsultowałam sceny interwencji aktywistycznych. Dużym zaskoczeniem dla ekipy filmowej - może poza Mają Ostaszewską, która sama jest działającą na granicy aktywistką - było to, że im cały czas powtarzaliśmy, że muszą być ciszej. My podczas interwencji nie jesteśmy tak głośno, jak w filmie. To było trudne dla ekipy, bo przecież widz musi słyszeć dialogi. My w czasie interwencji tak naprawdę się ukrywamy, co w filmie niełatwo oddać. W lesie musimy być bardzo cicho. Pomaga się szeptem.    



Po obejrzeniu filmu mam wrażenie, że dla osób, które pomagają na granicy, to musi być strasznie wyczerpujące. Choćby dlatego, że przeszkody tworzą instytucje, które powinny takie działania wspierać, a nie tępić. 

W pomaganiu na granicy dla mnie najtrudniejszy jest lęk przed mundurowymi. Musimy się przed nimi chować, pomagamy w tajemnicy. Czujemy się odpowiedzialni za to, żeby nie zaszkodzić ludziom, którym idziemy pomóc. Parokrotnie się zdarzyło, że po naszych śladach Straż Graniczna wytropiła uchodźców, po czym wyrzuciła tych ludzi na drugą stronę. Nie czujemy, że mamy wsparcie ze strony państwa. 



Mamy za to wsparcie psychologiczne, które zorganizowaliśmy już na samym początku - wiedzieliśmy, że będzie nam potrzebne. Każdy, kto czuje taką potrzebę, może zgłosić się do psycholożki. Są przypadki, że cała ekipa, która brała udział w interwencji, ma superwizję psychologiczną.


Są też rzeczy, które są nie do uniknięcia - tak jak w przypadku osób pracujących np. w domach dziecka czy karetkach pogotowia. Jeśli się stykamy z kryzysem dotyczącym drugiej osoby, w jakiś sposób to na siebie bierzemy. Tutaj jest o tyle trudniej, że trzeba nie tylko się mierzyć z silnymi emocjami i trudnościami, które należy rozwiązać - tak jak to się dzieje w pogotowiu czy podczas pomocy osobom w kryzysie bezdomności. Nas dotyka też nękanie ze strony służb i wykreowany przez polityków ostracyzm społeczny.



Jakie formy przybiera to nękanie ze strony służb? 

Jest tego cały katalog. To jest np. zastraszanie i wmawianie nam, że łamiemy prawo, chociaż tak naprawdę udzielanie pomocy humanitarnej nie jest karalne. Co więcej, według prawa jesteśmy wręcz zobowiązani do udzielenia pomocy osobie, której zdrowie lub życie jest zagrożone. Kiedy funkcjonariusze z nami rozmawiają, traktują nas jak podejrzanych o przestępstwo. Część osób została wręcz aresztowana i postawiono im różne zarzuty. Zaczęły się procesy, w czasie których i tak je oddalono. Dochodzi też do przeszukań np. samochodów. Ludzie, którzy świadczą pomoc humanitarną, są dużo dłużej i dużo bardziej szczegółowo przeszukiwani. Stosuje się wobec nich bardzo szczegółowo przepisy. To oznacza np. przyznanie mandatu za brak gaśnicy albo coś takiego. 


To brzmi bardzo złośliwie.

Zdarzało się, że lokalnym mieszkańcom i mieszkankom, o których było wiadomo, że pomagają, służby przeszukiwały domy i mieszkania. Pod oknami takich ludzi przejeżdżają też ostentacyjnie patrole, a funkcjonariusze fotografują ich domy. W codziennych sytuacjach, takich jak odprowadzanie dziecka do szkoły albo robienie zakupów, ludzie słyszą od mundurowych różne komentarze. Tak służby nakręcają ostracyzm społeczny. Poza tym jest jeszcze zastraszanie w internecie. To ciągle nie koniec. 



Stosowana jest często przemoc fizyczna. Bez potrzeby zakładane są kajdanki, trzeba w czasie przeszukania np. leżeć na ziemi. Funkcjonariusze mierzą z broni do ludzi, którzy niosą pomoc w lesie, co jak wiem, jest też codziennością przy zatrzymaniach uchodźców. Trzymają nas wszystkich na muszce.


Po filmie zastanawiam się, czy policja solidaryzuje się z pogranicznikami. Odniosłam wręcz wrażenie, że to policjanci częściej robią świństwa aktywistom.

Trudno mi powiedzieć, kto częściej. Powiedziałabym raczej, że funkcjonariuszy spotykamy różnych. Są tacy, którzy sami zostali wrzuceni w tę sytuację i nie czują się w niej dobrze. Próbują się w jakiś sposób od tego uciec i nie chcą się angażować w przemoc, do której dochodzi przy granicy. Część z nich przez to poszła na wcześniejsze emerytury czy na L4. Bo po prostu nie chcą wykonywać takich rozkazów. Słyszeliśmy o przypadkach, kiedy wprost odmawiano wykonania rozkazów. To najczęściej pojedyncze osoby, ale też doszło raz do tego, że cała jednostka odmówiła angażowania się w push-backi. Ale to nie była grupa lokalna, to się wydarzyło, kiedy już sprowadzano funkcjonariuszy i funkcjonariuszki z całego kraju na Podlasie.


Sytuacja na granicy się przedłuża i w tej chwili przyjeżdżają tam coraz bardziej przemocowe osoby, które nie mają nic przeciwko robieniu łapanek i wywożeniu ludzi. Słyszeliśmy od funkcjonariuszy, że dawniej zachowania nadmiarowej przemocy, czyli np. pobicia leżących w lesie ludzi, były pojedynczymi przypadkami. Były bardzo źle widziane przez pozostałych członków patrolu. A teraz przemoc jest na porządku dziennym. To jest sposób, w jaki teraz zachowuje się Straż Graniczna i to jest standard. Formalnie nikt nie mówi o tym, że takie rzeczy się dzieją, ale panuje milcząca zgoda przełożonych na to, żeby do nich dochodziło. 


Czytałam komentarze prawicowych krytyków filmu, którzy bez oglądania zarzucają, że produkcja nie pokazuje, że przez granicę próbują się przedostać sami młodzi mężczyźni, którzy chcą trafić do Niemiec.

Nie mam ambicji, żeby przemawiać do osób, których poglądy są tak odmienne od moich, ale to nie jest sytuacja, którą da się zamknąć w samej statystyce i podsumować określeniem "sami mężczyźni" albo "nie sami mężczyźni". Były takie momenty, kiedy w lesie spotykaliśmy w większości kobiety. To się często zmienia, bo różne grupy ludzi są ściągane na granicę. Wiadomo, że wizy są sprzedawane, co jest w jakiś sposób sterowane. 


Na pewno jest tak, że trzeba być na tyle sprawną fizycznie osobą, żeby przekroczyć płot górą albo dołem. Lub rzeką. To jakoś weryfikuje to, kto trafia do lasu. Wciąż trafiają się kobiety w zaawansowanej ciąży, ale nie ma już np. osób na wózkach czy z innymi niepełnosprawnościami. Bo one są po prostu najsłabsze i nie są w stanie tego muru pokonać. Ostatnią taką osobę spotkaliśmy w lesie w marcu 2022 roku. To był sparaliżowany chłopak na wózku, któremu pomagała cała rodzina. 


Jak na tę sytuację reagują lokalni mieszkańcy? Zakładam, że ich podejście musiało się z czasem zmienić.

Nie przeprowadzono chyba jeszcze na ten temat badań, ale widzę, że wielu z nich sympatyzuje z potrzebującymi pomocy. Jednak dużo mniej ludzi się do nas aktywnie zgłasza i mówi, że może taką pomoc świadczyć. Co mnie nie dziwi, bo to jest bardzo obciążające emocjonalnie. Inaczej jest, kiedy ktoś taki się pojawi i zapuka do drzwi, albo idzie wzdłuż drogi i widać, że kuleje, jest osłabiony, a do tego łapie stopa i zatrzymuje samochód. W takiej sytuacji trudno odmówić pomocy i wielu ludzi wtedy pomaga.



Są też z drugiej strony miejscowi, którzy aktywnie współpracują ze Strażą Graniczną: specjalnie wyszukują w lesie uchodźców, by ich wywieziono. Raz spotkałam takiego człowieka, niestety. Chcę jednak podkreślić, że trafiłam na Podlasie dzięki lokalnym mieszkankom i mieszkańcom. To było jeszcze w sierpniu 2021 roku. W wioskach pojawiali się kolejni cudzoziemcy i ludzie bardzo chcieli im pomagać. Nie wiedzieli jednak, jaka pomoc jest legalna. Zwrócili się wtedy do różnych organizacji działających w Warszawie z pytaniem o to. W ten sposób pojawiłam się na Podlasiu.


Jak to na początku wyglądało?

Pierwsza rzecz, którą zrobiliśmy, to była akcja edukacyjno-informacyjna dla lokalnej społeczności. Opowiadaliśmy o tym, jakie formy pomocy są legalne i jakie są prawa osób, które spotykają w lesie. Zdążyliśmy tę inicjatywę zrealizować dosłownie tuż przed otwarciem strefy. Potem już nie można było bez problemów przyjeżdżać do przygranicznych wsi. Udało się nam porozmawiać z mieszkańcami ponad 100 wsi w 20 dni. Dokładnie dzień przed utworzeniem zony odwiedziliśmy ostatnią z nich. Stąd wiemy, jak wyglądało wtedy ich podejście: dużo ludzi chciało pomagać, ale nie wiedziało, jak to robić. 



Wtedy jeszcze wielu mieszkańców chciało dzwonić do Straży Granicznej. Byli przyzwyczajeni do tego, że kiedy we wsi pojawi się cudzoziemka czy cudzoziemiec, po którym widać, że mógł przejść nielegalnie przez granicę, to dzwonili po Straż. Mundurowi taką osobę zabierali do ośrodka. W tych okolicach to, że pojawiają się uchodźcy, nie było niczym nowym - ludzie już od dawna przekraczali tam granicę, ale oczywiście nie na taką skalę, jak od 2021 roku. 


Okazało się jednak, że sytuacja się zmieniła.

Do tamtej pory Straż cieszyła się społecznym zaufaniem. Dobrze obrazuje to, co opowiedziała nam zainteresowana pomaganiem starsza pani. Trzech chłopaków siedziało na przystanku autobusowym - bo nie wiedzieli, że to jest coś dla nich niebezpiecznego. Ona nam tłumaczyła: byli tylko w koszulkach, to ja im zrobiłam jajecznicę, kanapki i zadzwoniłam po Straż Graniczną, żeby się nimi zaopiekowała. 


Uderzające jest teraz to, że użyła słowa "zaopiekować". 

Ludzie na początku kryzysu jeszcze myśleli, że Straż Graniczna zabezpieczy kwestie bytowe uchodźców i zabierze ich do ośrodka. Pamiętam momenty, kiedy do tych pełnych wiary osób docierało, że to się nie dzieje i ludzie z lasu wywożeni są za białoruską granicę. Pamiętam dokładnie, jaki to był dla nich szok. Przecież znali tych ludzi ze Straży i mówili: moja koleżanka tam pracuje, ona nie może robić takich rzeczy. Albo jedna pani opowiadała nam, że jej mąż chodzi co sobotę ze strażnikiem na ryby i później wieczorem razem przyjeżdżają do nich do domu. Mówili nam: przecież są dobrzy ludzie. Kiedy docierała do nich prawda, że strażnicy wywożą uchodźców, to było dla nich emocjonalnie bardzo ciężka sytuacja. Trudne było już dopuszczenie do siebie świadomości, że takie rzeczy się dzieją. 


To jest też olbrzymia krzywda dla samych strażniczek i strażników. Przecież oni często nie chcieli tego robić, nadal nie chcą tego robić. To jest okropne, że polityka stworzona przez rząd, jest wykonywana rękami ludzi zmuszonych do stosowania tak ogromnej przemocy. To są szeregowi funkcjonariusze i funkcjonariuszki. Łatwo jest podjąć decyzję, że człowiek ma być cofany do linii granicy - jak to tak ładnie się mówi. Ale kiedy człowiek nie chce zostać cofnięty, to płacze, błaga, by go nie wywozić. Widać, że jest w złym stanie zdrowotnym, może być dzieckiem albo z dziećmi. A rozkaz jest taki, żeby tę osobę wyrzucić za płot. Finalnie rozkazy wykonują osoby, które ponoszą tego emocjonalne koszty. Lokalni strażnicy i strażniczki opowiadali mi, jakie to jest dla nich ciężkie. 


Mam poczucie, że to nie jest atak na polską Straż Graniczną, a oskarżenie całej Unii Europejskiej o tragedię ludzi na granicy. 

Dla mnie to jest film o ludziach i o trudnych wyborach, które wszyscy muszą podjąć. I ten grany przez Tomasza Włosoka strażnik i miejscowi mieszkańcy, którzy decydują, czy mają angażować się w pomoc, jak to robić, czy brać tych ludzi do domu, czy nie. Wybierać muszą aktywistki, które widzą, że mogą narazić siebie i ludzi, którym pomagają, jeśli np. zabiorą uchodźców do samochodu. Decyzje podejmują też same osoby w drodze, które widząc, że dostały się w piekielną pułapkę i że tkwią w błędnym kole, mogą wybrać jedynie, czy dalej walczyć o życie, czy umrzeć. Tak samo, jak rodzina, która, mimo że przeszła właśnie olbrzymią tragedię, decyduje się jechać dalej. "Zielona granica" pokazuje, jak ustawienie takiego systemu zmusza zwykłych ludzi do podejmowania dramatycznych decyzji.


Dla mnie "Zielona granica" najbardziej opowiada o niewysłowionym dramacie, który polega na tym, że kiedy znajdzie się takich ludzi w lesie, nie można im pomóc bardziej niż dać np. ciepłą kurtkę i zupę.

To jest dramat. Po prostu się boimy. Mimo że zgodnie z przepisami można kogoś gościć w swoim domu, dopóki się nie czerpie z tego żadnych korzyści. Nawet jeśli taka osoba jest w kraju nielegalnie, to może mieszkać u kogoś w domu. Nie można ułatwiać nielegalnego przekraczania granicy, natomiast jeśli ta osoba znajdzie się na terenie Polski, to można ją gdzieś przewieźć. Zdarzały się jednak takie sytuacje, że np. przewożono kogoś do szpitala, a potem kierowców za to oskarżano. Albo kiedyś podczas interwencji czekaliśmy na Straż Graniczną przy samochodach z osobami, które chciały poprosić o ochronę w Polsce. Ci ludzie spędzili w lesie kilka tygodni zimą - w świetle prawa moglibyśmy zaprosić ich do auta i włączyć silnik, żeby się nagrzali.


Kiedy przyjechali strażnicy, jeden z nich do nas powiedział: gdybyście naprawdę chcieli im pomóc, to wzięlibyście ich do samochodu, żeby ich ogrzać. Odpowiedziałam: Boję, że kiedy pan tu przyjedzie i spotka mnie z tymi ludźmi w samochodzie z włączonym silnikiem, to oskarży mnie o to, że chcę ich gdzieś przewieźć. Mimo że zgodnie z prawem mogłabym to zrobić. To jest taki strach, że my naprawdę boimy się ogrzewać ludzi w samochodzie. 


Jak pani to robi, że ma jeszcze siłę ciągle pomagać i jeszcze o tym opowiadać? 

Nie bardzo wiem, co można tu powiedzieć. Po prostu to robię. Udzielanie pomocy ma dużo momentów realnej satysfakcji i działania wspólnotowego. To nie jest tylko obciążające, to bardzo dużo człowiekowi daje. Oczywiście działanie przy granicy jest trudne, ale to jest nasz własny wybór. Osoby, które się źle w tym czuły, po prostu się wycofały i wykonują inne zadania. Też przecież nie chodzę wyłącznie po lesie. Odkąd pomoc została bardziej sprofesjonalizowana i podzieliliśmy się zadaniami, to jeżdżę tam rzadziej. Teraz bardziej się angażuję w to, co robiłam wcześniej, a w czym jestem bardzo dobra, czyli pomagam uchodźcom się zintegrować i wdrożyć w nowe życie. 


Na przełomie na 2021 i 2022 roku byłam na granicy prawie cały czas i to był najbardziej intensywny moment. Nie chciałabym drugi raz czegoś takiego przeżyć, bo to było dla mnie zbyt ciężkie. Jestem wdzięczna, że są tam inne osoby, że działamy rotacyjnie, że nie ma konieczności, żeby być tam na stałe. To emocjonalnie bardzo ułatwia. 


Jakie ma pani nadzieje w związku z tym filmem? 

Może niektórym osobom uświadomi ludzki wymiar tej sytuacji. Chciałabym, żeby Polacy i Polki zdali sobie sprawę z tego, jak to, co mówią politycy, jest dalekie od rzeczywistości: od tego, co dzieje się w lesie, jacy ci ludzie naprawdę są i jak bardzo ten temat jest przez polityków wykorzystywany jako narzędzie. Chciałabym, żebyśmy dostrzegli, jak bardzo jesteśmy manipulowani. Chciałabym, żeby wszyscy zdali sobie sprawę, że są ludzie, którzy indywidualnie płacą cenę za te manipulacje - nawet swoim życiem. Padają ofiarą politycznej nagonki, a w ustach polityków są wręcz nieistniejącym tworem. Od wielu lat pracuję z osobami w sytuacji uchodźczej i tak to widzę.



https://kultura.gazeta.pl/kultura/7,114438,30204307,byla-na-zielonej-granicy-teraz-zderza-rzeczywistosc-z-filmem.html

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo