Artur Lewczuk Artur Lewczuk
1081
BLOG

Ulica Krokodyli

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Polityka Obserwuj notkę 5

Czasami bywa tak, że człowiek już dłużej nie może znieść życia w chaosie i bierze się za porządkowanie swojego świata – rozdziela, układa, naprawia to, co się rozpadło. Dzięki temu wydobywa na nowo prawdy – utracone w godzinach chaosu; inne niż te, która wyłaniają się z nieporządku. Takie chwile często uzmysławiają, że szczęście człowieka realizuje się w pełni w osiąganiu wewnętrznej harmonii, w jego więzi ze światem, z tradycją, że płynie ono z dobroci i ludzkiej szlachetności. Ale kiedy tylko szczęście zaczyna trwać, zaraz przeważnie odzywa się w człowieku struna myśli, która powoduje, że eufonia ustępuje kakofonii. Nadchodzi znowu pragnienie chaosu. I wtedy człowiek chyłkiem wymyka się ze „Starego Miasta”, żeby znowu włóczyć się po „ulicy Krokodyli”.

Czym są te dwie przestrzenie? W sensie dosłownym są wymiarami Drohobycza przedstawionego przez Brunona Schulza w „Sklepach cynamonowych”, ale są też symbolicznymi światami, które, jak się wydaje, uobecniają się nieustannie we wnętrzu człowieka, w ludzkiej egzystencji. To z jednej strony symbol duchowości, tradycji, z drugiej strony symbol cielesności, nowoczesności. Jednak nie w tym kontekście chcę o nich teraz mówić. Otóż od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie, że poprzez nie można opisać to, co stało się ze współczesnym polskim społeczeństwem. Przełamało się ono na dwie części tak, że jedni z nas czują się mieszkańcami „Starego Miasta”, którzy podejrzanie, niekiedy z wrogością patrzą na świat „ulicy Krokodyli”, a inni z nas chcą być mieszkańcami „ulicy Krokodyli" – ci wstydzą się z powodu istnienia „Starego Miasta”, najchętniej by je zburzyli. Na tym polu rodzą się różnego rodzaju konflikty, których jaskrawym wyrazem jest spór, jaki toczy się od wielu lat pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską. Choć niektórzy chcą go jedynie spersonalizować, sprowadzić do konfliktu charakterów, stylów bycia, intencji, to jestem przekonany, że ma on jednak wymiar światopoglądowy, stąd jego intensywność, jego ostrość.

„Stare Miasto” to świat integralnie związany z otaczającą go naturą, spójny z nią. Jest jednorodny, monolityczny, co jednocześnie nie wyklucza jego złożoności, polifoniczności, oryginalności. Tworzy go zawikłany i osobliwy zgiełk ulic, zaułków, określa go wyrazistość różnorodnych gzymsów, architrawów, pilastrów. Każda jego część ma sens, czemuś służy, istnieje poprzez podjęty wcześniej zamysł. Osobliwość tego świata polega właśnie na tym, że jest on poszukiwaniem sensu, że jego mieszkańcy z rożnych odłamków życia próbują dokonać syntezy prawdy, scaleń prasensu. Chodząc uliczkami „Starego Miasta” można mieć wrażenie, że jest ono jak kreteński labirynt – to kombinacja właściwej drogi z różnymi odnogami ślepych korytarzy. W jego środku znajduje się Minotaur, będący symbolicznym wyobrażeniem prawdy, wartości duchowych, marzeń, ideałów, ale i zła możliwego do pokonania. Wystarczy tylko odważnie przekroczyć próg labiryntu, wsłuchiwać się w rady Ariadny –przewodnika; wystarczy rozwinąć kłębek nici – kierować się sercem, rozumem, obrać właściwą metodę, aby wchodząc w świat potencjalną ofiarą wyjść z niego zwycięzcą. Tu wierzy się, że mądre, rozważne działanie, oparte na jasnych zasadach, konsekwencja, upór w dążeniu do „zabicia” Minotaura są gwarancją tego, że człowiek, opuszczając labirynt, opuści go bogaty rożnymi skarbami. Nic tylko iść w otusze, z nadzieją, wytrwale, nie poddawać się, mierzyć się z lękiem. Życie staje się wtedy obietnicą przygody, niesamowitości. Jest rozpraszaniem mroku aż po światło zrozumienia i szczęścia. 

Pojawiające się w kształcie „Starego Miasta” wielorakie architektoniczne subtelności wyrażają paletę ludzkich uczuć, pragnień, marzeń. Można w nim odnaleźć bladozłote ślady przeszłości, które przez jego mieszkańców są traktowane z pietyzmem. Tu ręka człowieka nie grozi przeszłości, nie złorzeczy jej. Ta ręka ją chroni, a gdy przeszłość zaczyna kruszeć, to czyni wszystko, by się nie rozpadła w nicość. Mieszkańcy „Starego Miasta” czują się jego strażnikami, stąd ich wielkie oddanie temu, co wspólne, co publiczne. W swoich namysłach, pragnieniach wykraczają poza obszar rozumowego pojmowania świata. Wiele dla nich znaczy sacrum, to co metafizyczne, dlatego tak podejrzanie patrzą na rozrastającą się niedaleko nich dzielnicę z ulicą Krokodyli, dlatego tak często okrywa ich cień o barwie sepii i dlatego tak często dramatyzują romantyką cieni.

Myli się ten, kto myśli, że „Stare Miasto” jest bez skazy, że nie ma swoich wstydliwych tajemnic, że nikt tu nie upada, że jest światem mędrców i świętych. Ma ono też swoich judaszy, harpagonów, mizantropów, tartuffów, nieobcy jest mu gargantuizm, ale zło jest tu pokątne, bo wstydliwe, nikt tu się z nim nie obnosi i nie jest z niego dumny. Nikt w „Starym Mieście” na jego widok nie wzrusza obojętnie ramionami. Tu człowiek człowieka umie prosić o przebaczenie.

Nowa dzielnica z jej główną „ulicą Krokodyli” to dystrykt przemysłowo-handlowy dotknięty gigantomanią, pragnieniem rozrostu do monstrualnych rozmiarów. Tu się produkuje, sprzedaje, kupuje, świadczy usługi, ceni się „trzeźwe formy komercjalizmu”, dlatego wszystko tu drży od pragnień i pożądań, dlatego dzielnica gorączkuje jak niegdyś Klondike i jest pełna zgiełku wywołanego przez napływających wciąż do niej poszukiwaczy „złota”. Domy przy „ulicy Krokodyli” pysznią się swoimi nowymi przyozdobieniami w postaci gipsowych sztukaterii czy plastycznych niemych napisów: „CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND”.

Ten nowy świat nie wchodzi w jakiekolwiek metafory, bo w nim ceni się nade wszystko „zdrowy rozsądek”. W tym świecie nie można wertować kartek zdarzeń jak w baśni i nie można wyruszyć z niego na statku „Argo” na podbój Kolchidy. Tu biura podróży oferują co najwyżej wyprawy w siedem dni dookoła świata. Na każdym kroku przechodniom wciska się prospekty rzeczowych ogłoszeń, szpalty przetargów, kolumny pobieżnych przemyśleń napisanych jak najprostszym językiem. I prawie nic nie jest tu tym, czym jest. To świat imitacji, podróbek dobra, życzliwości, uprzejmości, szacunku, troskliwości, za którymi kryje się przeważnie chęć zysku, awansu, „sukcesu”. Natarczywa aktywność tego świata pobudza do nieustannego pośpiechu, a wszechobecny klientyzm sprawia, że człowiek na „ulicy Krokodyli” jest ciągle przez kogoś obskakiwany. Tu ktoś nieustannie chce się z nim bratać przez bezosobowe, bo bezimienne, „ty”. Jej rzeczywistość jest cienka jak papier zapisany pustymi słowami. Nic więc dziwnego, że tu wciąż następuje ażiotaż wartości moralnych – spekuluje się nimi deprecjonując wartości ludzi uznanych za wrogów i zawyżając znacznie własne wartości. „Ulica Krokodyli” jest obfita w dobre obietnice, piękne plany, szlachetne zamiary, ale na ogół wszystko na nich się kończy. To świat ciągle niedokończonych „szlachetnych intencji”.
Wypełnia go monotonny beztroski tłum ludzi z mocno przypudrowanymi twarzami, zmiętymi od częstego ich zdejmowania. W oczach mieszkańców „ulicy Krokodyli” widać pewność siebie, dumę. Głowy noszą wysoko, tak by ich wzrok nie dotykał nigdy drugiego człowieka. A gdy ktoś przypadkiem ze Starego Miasta zabłąka się w ich świat, witają go serdecznie uśmiechem ironii, puszczaniem perskiego oka. Nietrwałość zdarzeń, pęd życia tutejszych ludzi sprawia, że tu nigdy nie trafia się drugi raz w to samo miejsce i nigdy nie można drugi raz spotkać tego samego człowieka.

Mimo swych „niedoskonałości” ulica Krokodyli tętni, szumi, rży, tupie, jątrzy się narastającą z roku na rok masą zakochanych w niej ludzi. Na czym polega tandetny urok  ulicy Krokodyli, który sprawia, że wypełnia ją zawsze tłum? Mam wrażenie, że sprawia to widowiskowość, teatralizacja tutejszego życia, atmosfera błahości zła – tu można przecież bezkarnie obnażać się w swojej pogardzie dla innych ludzi, dywagować bez cienia potępienia na temat tego, jak kto skończy: czy śmiercią samobójczą, czy jako pacjent zakładu psychiatrycznego. Tu, żeby uchodzić za światłego, nie trzeba zdobywać wiedzy, podejmować wysiłku myślenia, wystarczy powiedzieć: „Jak ja się wstydzę tego Kaczyńskiego”. „Ulica Krokodyli” nęci pozorem lekkości życia i dynamizmu życia, zniwelowaniem wszelkich granic, przydeptaniem wątpliwości. Kusi degradacją własnej duchowości bez nienarażenia się na czyjeś potępienie, wyzbyciem się wysiłku tworzenia samego siebie, zmieszaniem światła z czernią. Tu wyciera się na lśniąco obuwie strzępami sztandarów własnej godności, tu nie wymaga się trudu dobra, gesty mogą być puste, tu ceni się zwinność pantery, gibkość tygrysa, cichość pełzania węża.
Tu można obnosić się do woli ze swoim prostactwem, ze swoją głupotą.

Kiedy przysłuchuję się ludziom, kiedy patrzę, jak chodzą, jak wzajemnie do siebie się odnoszą, nabieram przekonania, że Polacy są coraz bardziej dumni ze swojej „ulicy Krokodyli”. Cóż, „widocznie nie stać nas było na nic innego, jak na papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet”.

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka