Lubomir Baker Lubomir Baker
257
BLOG

Gliniarz odsłania przyłbicę

Lubomir Baker Lubomir Baker Kultura Obserwuj notkę 0

Rok temu, z okazji Euro, prezentowałem już twórczość Marcina Ciszewskiego, zachwycony dbałością komisarza Tyszkiewicza o życie kibiców piłkarskich.
Teraz wydawnictwo idzie za ciosem i publikuje wspomnienia prawdziwego gliny, zapewne pierwowzoru Tyszkiewicza. W społeczeństwie, którego najmłodsi przedstawiciele (ok. 10 lat) zapytani na mszy o ulubione programy dziecięce, deklarują księdzu stałe oglądanie „W-11”, taka książka to żyła złota. Mowię tu o świeżo wydanym "Gliniarzu".

Jednak nie należy traktować jej jako literatury faktu. Autorzy (Marcin Ciszewski i Krzysztof Liedel) dokonali w niej paru zabiegów, aby ułatwić strawienie biografii Liedla. O roli Milicji Obywatelskiej w PRL zabrakło zupełnie informacji. Dowiadujemy się, że bohater wstąpił do jakieś formacji poprzedzającej Policję. Nie ma także ani słowa, by bohater spotkał się podczas służby z przefarbowanymi SB-ekami. Przypomnę, że Sejm kontraktowy, w swojej mądrości, nie uchwalił weryfikacji SB-eków, którzy przeskoczyli przed likwidacją służb PRL do Milicji. Tym bardziej nie weryfikowano samych milicjantów. Zagadnienie przekształcenia Milicji w Policję sprowadzono w książce do zmiany szyldu i rozwiązania rąk „fachowcom”. Już na samym początku akcji bohater chwali się awansem poziomym w strukturze MO – do plutonu specjalnego. Przeznaczenie tego pionu MO najlepiej streszczają protokoły procesu strzelających w kopalni „Wujek”.

W nowej służbie bohater pracuje w pionie kryminalnym – broni społeczeństwa przed przestępcami, nawet z wysokiej półki mafii rosyjskiej. Jednak czytelnik późno dowiaduje się o handicapie Liedla – waga ok. 120 kg i uprawianie sztuk walki. Znajduje to przełożenie na wszystkie prowadzone śledztwa, niemal w każdej należy kogoś strzelić z główki. Tam gdzie nie pomaga siła, wchodzi czynnik tajnych współpracowników Policji (w tym roku w budżecie przeznaczono dla nich 50 mln złotych). Autorzy zdradzili podręcznikową metodę werbowania źródła, choćby dlatego tego wątku warto książkę przeczytać i to mimo niedoróbek.

W Kazimierzu Dolnym Liedel ściga nietypowego zabójcę, szkolonego w posługiwaniu się nożem. Nazwy wojskowej formacji, w której go wyszkolono, w książce nie wymieniono, jakby autorzy wycofywali się rakiem przed WSI. Ostatni wątek sensacyjny to Liedl- specjalista od terroryzmu, niby nikogo wcześniej w Polsce w tym zakresie nie przeszkolono. Niestety, niektórzy mają pamięć trochę dłuższą i potrafią wymienić generała, który całą swoją karierę w III RP oparł na kilkutygodniowym przeszkoleniu w USA, właśnie w zakresie walki z terroryzmem. To ilu tych jedynych specjalistów już znamy? Dla równowagi mogę pochwalić autorów za krytykę środowiska naukowego jako klasy próżniaczej – opisali protest przeciwko podwyższeniu pensum z 4 godzin tygodniowo w legionowskiej szkole. Jednak Liedel mógłby się pochwalić, o ile wyższe pensum ma teraz w AON.

Książkę-wywiad kończy nader osobiste wyznanie: „Lubię siebie”. Ja Pana nie lubię, bo Pana wizerunek przypomina Rutkowskiego. Książkę mimo wszystko polecam.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura