Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
23103
BLOG

Drogowa oprycznina w akcji, czyli kolejny etap niszczenia kierowców

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 199
Najnowsze zaostrzenie kar natychmiast przygnało na drogi oddziały drogowej opryczniny. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z bezpieczeństwem, chodzi jedynie o dojechanie kierowców. Tymczasem po Polsce nie da się jeździć zgodnie z przepisami.

Jakiś czas temu trafiłem w sieci na film pokazujący, jak dzielni policjanci z drogówki walczą o bezpieczeństwo. Scena miała miejsce w pobliżu dwujezdniowej drogi, przeciętej przejściem dla pieszych o ruchu niekierowanym. Bohaterscy funkcjonariusze maglowali właśnie kierowcę, który, ich zdaniem, wykonał zakazany manewr wyprzedzania na przejściu dla pieszych. Manewr polegał na tym, że jadący lewym pasem był minimalnie szybszy od jadącego prawym pasem. Na przejście nikt nie wkraczał, nikogo nawet nie było w pobliżu, oba pojazdy jechały ze stałą prędkością, z tym że ten na prawym pasie, dajmy na to, 50 km na godz., a ten na lewym – zresztą w kolumnie innych – 55 km na godz.

Policjanci wymierzali karę już według nowego, drastycznego taryfikatora, obowiązującego od początku tego roku. I nikt mi nie wmówi, że miało to jakikolwiek związek z podwyższaniem bezpieczeństwa. Opisana sytuacja jest jedną najczęściej wykorzystywanych przez drogówkę pułapek, służących do golenia kierowców. Tymczasem przepis jest sformułowany idiotycznie, obowiązując w identycznej formie na drodze jednojezdniowej o dwóch pasach ruchu w przeciwnych kierunkach i na drodze dwujezdniowej z wieloma pasami ruchu, niezależnie również od tego, czy kierujący faktycznie wykonuje manewr wyprzedzania (a więc wcześniej zmienił pas) czy kontynuuje jazdę z wcześniejszą, stałą prędkością.

Opisana sytuacja, za którą przyszło kierowcy słono zapłacić, nie stwarza absolutnie żadnego zagrożenia dla kogokolwiek. Jeśli bowiem pojazd na lewym pasie ma minimalnie większą prędkość od tego na prawym bezpośrednio przed pasami, nie ma fizycznej możliwości, żeby nagle z prawej strony na pasach znalazł się pieszy. Musiałby bowiem najpierw zostać rozjechany przez pojazd na prawym pasie. Policjanci to znakomicie wiedzą i doskonale zdają sobie sprawę z absurdu swoich działań, ale cóż – budżet się sam nie napełni, norma mandatów w danym Wydziale Ruchu Drogowego sama się nie zrobi. Dlatego tę właśnie pułapkę zastawia się na kierujących stosunkowo często. To po prostu bardzo wydajne. A jeszcze łatwiejsze, od kiedy drogówkę wyposażono w drony.

Jest jeszcze kontekst tego przepisu: przejść o ruchu niekierowanym na dwujezdniowych drogach po prostu nie powinno być. To polski fenomen. Podobnie zresztą jak takie przejścia przez drogi krajowe poza obszarem zabudowanym. Jechałem ostatnio taką właśnie drogą po zmroku, na kompletnym odludziu, i zastanawiałem się, do jakiej prędkości powinien zwalniać każdy z kierujących przed mijanym przeze mnie przejściem, aby upewnić się, że nie wkracza na nie jakiś pieszy. Nie muszę dodawać, że wszyscy jechali równo z tą samą prędkością, a gdyby ktoś zaczął przed tym przejściem hamować, niechybnie skończyłby z jadącym za nim pojazdem wbitym w swój bagażnik. Za mną była wtedy akurat ciężarówka, więc nawet nie przyszło mi do głowy nacisnąć na hamulec.

W najnowszej zmianie przepisów, kolejny raz zaostrzonych, nie chodzi o bezpieczeństwo, ale o ogólne dojechanie kierowców, zarówno pod względem finansowym, jak i szerszym – o zniechęcenie do prowadzenia samochodu w ogóle, również poprzez ułatwienie utraty uprawnień i utrudnienie ich odzyskania. Temu służy radykalne zwiększenie liczby punktów za wiele wykroczeń, wydłużenie ich ważności do dwóch lat oraz likwidacja kursów, pozwalających liczbę punktów zredukować.

Proszę zwrócić uwagę, jak wygląda w Polsce każda tego typu zmiana: natychmiast na drogach pojawia się zwiększona liczba patroli. Już samo to pokazuje, o co tu naprawdę chodzi. W państwie szanującym własnych obywateli oraz faktycznie dbającym o bezpieczeństwo na drogach rozporządzenie, podające nowy taryfikator, pojawiłoby się nie w przeddzień, jak u nas, ale z kilkutygodniowym co najmniej wyprzedzeniem. Potem uruchomiono by kampanię informującą kierowców o nowych sankcjach, a dopiero potem zaczęto by karać. Bo przecież celem nie byłoby przede wszystkim wlepianie mandatów, ale zmiana zachowań na drodze.

W Polsce natomiast zaraz po wprowadzeniu nowych kar pojawia się drogowa oprycznina, żeby szybko złapać jak najwięcej jeleni, zanim się połapią, co się dzieje. Nie jest to zresztą tylko kwestia obecnych rządów. Gdy wprowadzano fatalny przepis o utracie prawa jazdy za przekroczenie prędkości w obszarze zabudowanym o minimum 50 km na godz. – było to za rządu Donalda Tuska – patrole wyjechały na ulicę jeszcze w nocy. Mało tego, dzień później najbezczelniej chwalono się, ile to praw jazdy zatrzymano. Drogówka – przecież nie sama z siebie, bo polecenia idą z góry – działa więc w Polsce jak jakiś organ wrogich ludziom sił okupacyjnych.

Przede wszystkim jednak trzeba sobie jasno powiedzieć, że w Polsce nie da się jeździć całkowicie zgodnie z przepisami. Dlatego wyjątkowo bezczelnie brzmi w ustach obrońców kolejnego już zaostrzenia przepisów fraza: „Wystarczy jeździć przepisowo, a mandatu i punktów się nie dostanie”.

Nie wiem, ile przejechałem w swoim życiu kilometrów. Myślę, że jak na niezawodowego kierowcę, który pierwsze auto kupił 18 lat temu, całkiem dużo. Rocznie pokonuję około 25 tys. kilometrów, w tym znaczną część, być może około jednej trzeciej, poza miastem. Gdybym po każdej takiej podróży montował film ze swojej samochodowej kamery, wyławiając z niego jedynie absurdy drogowe, mógłbym z tego zrobić osobny kanał na YouTube z setkami odcinków. Wymienię tylko kilka najbardziej typowych nonsensów.

Po pierwsze – nagromadzenie znaków drogowych, uniemożliwiające ich percepcję. Nikt – jestem tego pewien – kto nie posiada nadnaturalnych zdolności percepcyjnych nie jest w stanie poruszać się po polskich drogach, w pełni odnotowując wszystkie teoretycznie porządkujące ruch oznaczenia. Znaków jest przynajmniej o połowę za dużo. W tym gąszczu giną te najważniejsze, w tym te, od których naprawdę zależy bezpieczeństwo.

Zarazem ma miejsce dramatyczna dewaluacja głównie ostrzeżeń. Najlepszym tego przykładem są znaki A-1 i A-2, czyli te ostrzegające o niebezpiecznych zakrętach. Przeciętny kierowca już dawno przestał na nie zwracać uwagę, ponieważ zarządcy dróg umieszczają je chyba przed każdym prawie łukiem drogi. To oczywiście forma asekuracji. W razie wypadku zawsze można wskazać, że przecież był znak ostrzegawczy, a kierowca nie dostosował prędkości (ulubiona formułka drogówki). Powoduje to, że tam, gdzie zakręt jest naprawdę groźny, znak nie wywołuje odpowiedniej reakcji.

Pamiętam doskonale moje pierwsze, wiele już lat temu, doświadczenia z jazdy węgierskimi drogami. Zdarzyło mi się wtedy wjechać w zakręt oznaczony znakiem ostrzegawczym z trochę za wysoką prędkością. Nic się nie stało, ale czułem, że jechałem zbyt szybko. Zrobiłem tak z przyzwyczajenia – tak jakbym jechał w Polsce. Po chwili dotarło do mnie, że na Węgrzech jest inaczej: znaki A-1 i A-2 stoją tylko tam, gdzie naprawdę jest niebezpiecznie i dlatego trzeba na nie zwracać uwagę. To samo jest zresztą właściwie we wszystkich krajach poza Polską, po jakich jeździłem.

Po drugie – całkowicie absurdalnie wyznaczone granice obszarów zabudowanych, czyli tych, gdzie powinniśmy teoretycznie jechać 50 km na godz. Czym kierują się tutaj zarządcy dróg – nie mam pojęcia. Nie ma to nic wspólnego z jakąkolwiek logiką. Zdarzało mi się jechać setki metrów przez szczere pola, które były już obszarem zabudowanym, a zdarzało mi się mijać stojące obok drogi domy, które obszarem zabudowanym nie były.

Taka konfiguracja rozbija w umyśle kierowcy, zwłaszcza dużo jeżdżącego, domyślny związek pomiędzy znaczeniem znaku a faktyczną sytuacją na drodze. Kierowca uczy się, że znaki nie mają nic wspólnego z faktycznymi warunkami.

Po trzecie – kompletnie nonsensowne umieszczanie ograniczeń prędkości. Najbardziej typowa sytuacja, którą wszyscy znają, to ta, gdy jedziemy praktycznie już skończoną drogą ekspresową czy nawet autostradą, na której obowiązuje ograniczenie do 100 km na godz. (którego oczywiście nikt nie przestrzega) tylko dlatego, że 200 metrów od drogi nie dokonano odbioru technicznego jakiejś zlewni deszczówki czy z innego równie ważkiego powodu. Ale to pikuś.

Moja ulubiona sytuacja to ta z dróg krajowych, gdzie zarządca ustawił na odcinku 200 metrów dwa kolejne ograniczenia prędkości, a czasem nawet trzy: najpierw do 70, potem 50, potem czasem 30 km na godz., a to wszystko przed rondem, na które i tak nie da się wjechać szybciej niż 20 km na godz. Czemu to ma służyć – doprawdy nie wiem. Pokazuje to jednak, że kierowców traktuje się jak kretynów, którzy bez tych znaków, zdaniem zarządców drogi, wjechaliby na rondo z prędkością 90 km na godz.

Ograniczenia do 70 km na godz. zdarzają się przed przejściami o ruchu niekierowanym poza obszarem zabudowanym – ale są przejścia, gdzie takiego ograniczenia nie ma. Czy ktoś umie to wyjaśnić?

Na takich też drogach standardowo ogranicza się prędkość nawet do 50 km na godz. przed każdym, nawet najmniejszym skrzyżowaniem, i to nawet wówczas, gdy widoczność jest tam znakomita, a z powodu wysepek ruch i tak musi zwolnić. Jeśli takie ograniczenie jest gdzieś w ciągu drogi krajowej poza obszarem zabudowanym, nikt tam oczywiście nie zwalnia.

Wielokrotnie zdarzało mi się, że jadąc drogą krajową upstrzoną ograniczeniami jak lampkami na choince mimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie uświadomić sobie, jakie ograniczenie mnie w danym miejscu obowiązuje. Gdybym miał percypować każdy kolejny znak B-33, musiałbym skupić się tylko na tym, a przecież każdy doświadczony kierowca wie, że najważniejsze jest skupienie się na drodze i sytuacji na niej. Jednocześnie wiem, że wnioskowanie o obowiązującym ograniczeniu z tego, jaką drogą i gdzie jadę, nie ma sensu – ograniczenia są z tym kompletnie niepowiązane.

Po czwarte – nowe przepisy wprowadzono, nie przejmując się wytykanymi przez NIK czy samą GDDKiA wadami infrastruktury. Drastycznie podwyższono karę za nieustąpienie pierwszeństwa pieszemu, ugruntowując w pieszych szkodliwe przekonanie, że zawsze i wszędzie mogą wejść na przejście na pałę, zarazem nie zapewniając, żeby widoczność na przejściach dawała kierującym możliwość dostrzeżenia pieszego zawczasu.

W ogóle zresztą nie zajęto się infrastrukturą, co powinno mieć pierwszeństwo przed zmianą przepisów. Jedną z podstawowych zasad państwa poważnie traktującego swoich obywateli powinno bowiem być zawsze – nie tylko w dziedzinie przepisów ruchu drogowego – że jeśli stawia się wobec obywateli nowe wymagania, to trzeba im najpierw stworzyć warunki do sprostania im.

Dodajmy do tego kilka innych czynników. Drogówka jest rozliczana z liczby mandatów – to podstawowe kryterium oceny każdego WRD. Jej funkcjonariusze nie będą więc zwracać uwagi przede wszystkim na mniej liczne, faktycznie niebezpieczne poczynania kierujących, ale będą działać tam, gdzie łatwo można najszybciej nałapać leszczy. Największy zysk netto jest z ustawienia się gdzieś z radarem, a nie z patrolowania dróg i wychwytywania osób jadących faktycznie niebezpiecznie. To ostatnie przecież kosztuje, benzyna jest droga.

Będą także korzystać z przepisów, których znaczenie dla bezpieczeństwa jest niewielkie, a o ich istnieniu kierowcy zapomnieli zaraz po egzaminie na prawo jazdy. Jest tego w polskim kodeksie drogowym multum. Mało kto wie na przykład, że reguluje on odległość pomiędzy pojazdami w tunelu albo to, czy czekając przed przejazdem kolejowym możemy wyłączyć światła pozycyjne. Do tego mamy mnóstwo przepisów mglistych, w przypadku których interpretacja należy do policjanta lub ostatecznie da sądu. Tak jest ze słynnym „pierwszeństwem” pieszych, które pojawia się w momencie „wkraczania” na przejście. Co jednak w praktyce oznacza „wkraczanie” – nie wiadomo.

Najnowsza zmiana przepisów ma charakter już otwarcie represyjny. I, jak zwykle zresztą, nie została poprzedzona żadną głębszą analizą. Na przykład w związku z likwidacją kursów redukujących liczbę punktów karnych mamy jedynie jakieś anegdotyczne opowieści, że podobno zawsze pojawiały się na nich te same osoby. Gdyby władza traktowała sprawę poważnie, powinna powstać analiza, pokazująca, jaki odsetek kierowców biorących udział w kursach w jakim czasie popełnia później ponownie wykroczenia, za które zostali wcześniej ukarani. Zebranie takich danych nie jest przecież problemem, ale wiadomo, że nie o to tu chodzi. Chodzi jedynie o to, żeby kierowców pognębić kolejny raz.

Nie przeprowadzono także żadnej analizy wpływu nowych regulacji na i tak pogrążony w potężnych problemach – szczególnie po wybuchu wojny na Ukrainie – rynek kierowców zawodowych. Tak zrobiłoby państwo rozumiejące związki pomiędzy poszczególnymi obszarami swojego działania. W Polsce mamy niestety tylko głupawą akcyjność i grę na emocjach.

Po starcie nowego taryfikatora namnożyło się – jak zwykle zresztą – tych, którzy twierdzą, że zawsze jeżdżą zgodnie z przepisami (jasne – a ja się nazywam Ben Laden) oraz szermujących wspomnianym argumentem, że „wystarczy przestrzegać przepisów”. Nad takim sposobem myślenia trzeba się jednak jeszcze na moment zatrzymać, bo jest niezwykle groźny dla jakości państwa i relacji między władzą a obywatelem.

To podejście zakłada, że niezależnie od tego, z jak nieracjonalnymi, źle skonstruowanymi, absurdalnymi, oderwanymi od rzeczywistości, pokrętnymi przepisami mamy do czynienia, obywatel ma obowiązek się im podporządkować, a jeśli nie jest w stanie – podkreślam: nie jest w stanie, a nie świadomie je kontestuje – to może mieć pretensję tylko do siebie. Gdyby takie rozumowanie zastosować do innych dziedzin życia, trzeba by uznać, że przedsiębiorca nigdy nie ma racji, jeśli popełni błąd wynikający z kretyńskich komplikacji podatku VAT, a budujący dom – jeśli potknie się na jakimś mglistym, idiotycznym przepisie prawa budowlanego. Takie podejście jest zatem wymarzone dla złej, opresyjnej, durnej władzy, dręczącej swoich obywateli. Klakierzy zawsze będą bowiem szukać winy i tych, którzy przepisy złamali, a nie u tych, którzy je stworzyli.

Obecna władza jest z całą pewnością najbardziej wrogim kierowcom rządem w historii III RP. Gdyby podsumować wszystkie jej działania w tej dziedzinie – od ustawy o elektromobilności, poprzez podwyżki opłat i zmiany przepisów, na karach skończywszy – żaden inny rząd tak konsekwentnie i coraz brutalniej nie gnębił kierowców. Źródła tej postawy są z pewnością fiskalne, ale też takie, że władza jest najzwyczajniej oderwana od realiów, ponieważ jest wożona – jakkolwiek mało subtelnie może to brzmieć. Naczelnik prawa jazdy w ogóle nie posiada, rząd porusza się w kolumnach SOP, więc na problemy kierujących ci ludzie patrzą wyłącznie poprzez tabelki w Excelu. Pozostaje mieć nadzieję, że gdy nastąpi moment oderwania od koryta, będzie to oderwanie całkowite, które przynajmniej część drogowych totalitarystów zderzy z konsekwencjami tego, co nam przyszykowali.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka