Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
3457
BLOG

Czy władza wprowadzi stan wyjątkowy?

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Rząd Obserwuj temat Obserwuj notkę 125
Stan wyjątkowy mógłby obowiązywać przez tydzień na obszarze jednej gminy w drugiej połowie sierpnia, a to już uniemożliwiłoby zorganizowanie wyborów nawet w ostatnim konstytucyjnie możliwym terminie, czyli 5 listopada. Czy taki scenariusz jest prawdopodobny?

Pamiętają państwo, jakich efektów ewentualnego konfliktu na Ukrainie spodziewało się wielu komentatorów (ja także brałem to pod uwagę) jeszcze przed 24 lutego ubiegłego roku? Taki konflikt miał napędzić poparcie dla Zjednoczonej Prawicy i dać jej wyraźną przewagę. Tak się jednak nie stało. Jeśli prześledzimy wykresy poparcia dla partii politycznych, poparcie dla PiS (ZP) właściwie się od tamtego czasu nie zmieniło – nadal wynosi około 30 proc., oczywiście z pewnymi wahaniami. Efektu zbierania się pod flagą w zasadzie nie widać.

Obóz władzy może jednak nadal liczyć na to, że odnowione poczucie zagrożenia wzmocni wsparcie dla rządzących. Trudno mieć wątpliwości, że w obliczu bardzo realnej utraty władzy lub konieczności przeprowadzenia przyspieszonych wyborów (w razie nieuchwalenia wotum zaufania dla rządu w tak zwanym trzecim kroku – art. 155 konstytucji – lub w przyszłości nieuchwalenia budżetu, choć tu skrócenie kadencji przez prezydenta nie jest obligatoryjne) perspektywa rosnącego zagrożenia może być wykorzystana przez rządzących całkowicie cynicznie. Temat ukraiński przestał już być atutem – stał się pod wieloma względami wręcz obciążeniem, dlatego rządzący ograniczyli epatowanie nim. Aczkolwiek część obozu władzy nie jest w stanie wyhamować wciąż napędzającej go w tej kwestii inercji – dotyczy to przede wszystkim pana prezydenta (więcej na ten temat przeczytają państwo w najbliższym numerze „Do Rzeczy” w moim tekście o ukraińskim otrzeźwieniu). Z tego powodu temat będzie przez rządzących wekslowany na tworzenie poczucia zagrożenia ze strony Rosji z pominięciem „przyjaźni” z Ukrainą.

„Z ostatnich doniesień wynika, iż jedna z grup wagnerowców, licząca około stu najemników, przybyła do Grodna, leżącego w pobliżu Przesmyku Suwalskiego. To krok w kierunku dalszego ataku hybrydowego na polskie terytorium. Będą pewnie przebrani za białoruską straż graniczną i będą pomagali nielegalnym imigrantom przedostać się na terytorium Polski, zdestabilizować Polskę. Przypuszczalnie będą starali się też wniknąć do Polski, udając nielegalnych imigrantów, a to stwarza dodatkowe ryzyka” – oznajmił Mateusz Morawiecki w czasie wizyty w zakładach Bumar-Łabędy.

Komunikat jest ryzykowny politycznie, ale trudno uznać go za przypadkowy. Inna sprawa, że nie wiadomo, czy otoczenie premiera głębiej zastanawiało się nad taką taktyką wzbudzania strachu w celu osiągnięcia sondażowej korzyści. Być może nie. Być może mechanizm uruchomienia takiej narracji był bardzo prosty: w badaniach wyszło, że PiS jest postrzegany jako najlepiej zapewniający bezpieczeństwo, trzeba więc pobudzić poczucie zagrożenia, żeby wyborcy zwrócili się w stronę obozu władzy lub aby wyborcy, którzy do PiS się zniechęcili i rozważają pozostanie w domach, zechcieli jednak zagłosować.

Trzeba przede wszystkim oddzielić dwie kwestie. Jedna to faktyczne zagrożenie jakąś formą ataku hybrydowego, które oczywiście istnieje. Jak jest duże – bez głębszych informacji nie sposób powiedzieć. Druga sprawa to polityczne rozgrywanie tego zagrożenia w kontekście wyborczym. Na użytek kampanii jego skala może być bowiem wyolbrzymiana. Nie będzie natomiast raczej pomniejszana. Weryfikacja faktycznej skali zagrożenia jest z pozycji obserwatora w zasadzie niemożliwa, bo opinia publiczna nie pozna przecież źródłowych informacji, nawet za pośrednictwem posłów, których obowiązuje przecież w tych sprawach reżim informacji niejawnych (o ile będą z nimi w ogóle zapoznawani na przykład w sejmowej Komisji obrony).

Jakie jednak mogą być poboczne lub niepożądane z punktu widzenia władzy skutki straszenia jakąś formą hybrydowej agresji? Oto niektórzy mogą sobie zadać pytanie, czy władza faktycznie tak znakomicie dba o bezpieczeństwo państwa, skoro zagrożeniem może być dla nas grupa 100 wagnerowców. Mogą to również połączyć z fatalną wypowiedzią pana prezydenta przed szczytem NATO w Wilnie, gdy Andrzej Duda stwierdził, że „Polska nie załatwia nic dla siebie”. Jeszcze inni będą potencjalne zagrożenie kojarzyli z oddawaniem Ukrainie ogromnych ilości polskiego uzbrojenia. Niemała część wyborców może również uznać, że jeżeli zagrożenie faktycznie istnieje, to jest ono skutkiem bezkrytycznego i bardzo głębokiego zaangażowania się Polski po stronie Ukrainy. A taką politykę przez ponad rok uprawiał i wlaściwie kontynuuje ją wciąż obóz władzy. Do tego można dodać efekt postępującego znużenia tematem ukraińskim i wojną. W sumie efekt epatowania zagrożeniem może się okazać zamiast pozytywnego dla władzy – negatywny.

Gra na poczucie zagrożenia u wyborców jest bowiem zawsze bardzo ryzykowna. Z jednej strony niby oczywisty jest efekt jednoczenia się pod flagą, z tym że – o ile zagrożenie nie wkracza w fazę konkretu, a pozostaje szczęśliwie potencjalne – ten efekt po pewnym czasie mija. W przypadku wojny na Ukrainie nie wystąpił właściwie w ogóle.

Natomiast przekonywanie wyborców o istnieniu samego zagrożenia zawsze będzie rodziło pytanie, czy rządzący stanowią wystarczającą gwarancję jego uniknięcia. Im bardziej władza sama przedstawia się jako gwarant bezpieczeństwa, tym większe zaniepokojenie wyborców może wywoływać ciągłe odwoływanie się do niebezpieczeństwa. Jest w tym bowiem z punktu widzenia narracji sprzeczność: jeśli rząd jest tak skuteczny w zapewnianiu bezpieczeństwa, to dlaczego wciąż epatuje opowieściami o możliwych drastycznych scenariuszach rozwoju wypadków?

W tle tego wątku jest zaś pytanie o naprawdę skrajny scenariusz, który w formie złowrogiej prognozy przewija się głównie w wypowiedziach sympatyków opozycji. Art. 228 konstytucji w ustępie 7. mówi, że „w czasie stanu nadzwyczajnego oraz w ciągu 90 dni po jego zakończeniu nie może być skrócona kadencja Sejmu, przeprowadzane referendum ogólnokrajowe, nie mogą być przeprowadzane wybory do Sejmu, Senatu, organów samorządu terytorialnego oraz wybory Prezydenta Rzeczypospolitej, a kadencje tych organów ulegają odpowiedniemu przedłużeniu. Wybory do organów samorządu terytorialnego są możliwe tylko tam, gdzie nie został wprowadzony stan nadzwyczajny”. Art. 230 z kolei pozwala wprowadzić stan wyjątkowy jedynie na części terytorium RP. I tu ważna uwaga: wybory do parlamentu nie mogą być przeprowadzone w ciągu 90 dni po zakończeniu obowiązywania stanu wyjątkowego niezależnie od tego, na jakim obszarze był on wprowadzony. Hipotetycznie zatem stan wyjątkowy mógłby obowiązywać przez tydzień na obszarze jednej gminy w drugiej połowie sierpnia, a to już uniemożliwiłoby zorganizowanie wyborów nawet w ostatnim konstytucyjnie możliwym terminie, czyli 5 listopada.

Czy faktycznie rządzący taki scenariusz biorą pod uwagę? Wydawałoby się to zagraniem ekstremalnym i niewątpliwie takim by było. Z całą pewnością wywołałoby oskarżenia o chęć siłowego przedłużenia swoich rządów. Czy jednak, biorąc pod uwagę stawkę, o jaką toczy się gra, byłoby to faktycznie niemożliwe? Przypomnijmy, że ustawa o stanie wyjątkowym umożliwia wprowadzenie w czasie jego trwania cenzury, choć kształt przepisu nie obejmuje internetu. Mowa jest w nim o „środkach społecznego przekazu” i objęciu kontrolą materiałów prasowych w rozumieniu ustawy Prawo prasowe, a zatem w żadnym razie nie można tego przepisu odnosić do mediów społecznościowych.

Przypuszczam – jest to jednak wyłącznie moje publicystyczne przypuszczenie, nie wiedza – że taki scenariusz jest w kręgach władzy rozważany, choć zapewne nie na pierwszym miejscu z powodu potencjalnie trudnych do przewidzenia i druzgocących politycznie konsekwencji. Jego ewentualna realizacja zależałaby zapewne od rachuby co do rezultatu. Nie jest przecież wcale oczywiste, że opóźnienie wyborów parlamentarnych o kilka miesięcy dawałoby obozowi Zjednoczonej Prawicy przewagę i szansę na trzecią kadencję samodzielnych rządów. Mogłoby być wręcz przeciwnie. Z tego powodu sądzę, że ten fatalny scenariusz – bo prowadzący do rozchwiania politycznego porządku, a mający też potencjalnie bardzo złe konsekwencje dla stabilności gospodarczej i finansowej kraju – jest względnie mało prawdopodobny.

Trzeba jednak uważnie śledzić zachowanie przedstawicieli obozu władzy. Gdyby bowiem tego typu krok był rozważany na serio, musiałoby go bez wątpienia poprzedzić „gotowanie żaby” i powolne przyzwyczajanie Polaków do myśli o radykalnych krokach.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka