Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
16197
BLOG

O polityce i zdradzie

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 135

Na marginesie dyskusji o frondzie w PiS, zacząłem się zastanawiać nad sposobem opisywania i odbierania takich zdarzeń przez sporą grupę ludzi – w tym wielu komentatorów moich tekstów w różnych miejscach. Oto wobec frondystów (umowne określenie, którego używam na opisanie całej grupy pisowskich dysydentów, choć jest to grupa niespójna) używa się określeń takich jak „zdrajcy”, a ich kroki opisuje właśnie w kategoriach „zdrady”, sprzeniewierzenia się, naruszenia zasad, podeptania honoru. I – muszę szczerze powiedzieć – nagromadzenie tego typu argumentów, podszytych wyraźnymi emocjami, uważam za niezdrowe. A nawet gorzej: jest to całkowite nieporozumienie, gdy ktoś chce opisywać i analizować politykę.

Osoby, które opisują sytuację, używając takich terminów, mieszają dwa porządki: czysto osobisty, międzyludzki, i polityczny. Ponadto popełniają błąd, a może raczej ulegają fatalnej chorobie polskiego życia publicznego, które wszystko personalizuje. Od zawsze tłumaczę czytelnikom, zawiedzionym moimi kolejnymi tekstami, że jako publicysta mam swoje poglądy i to im jestem wierny, a nie aktorom politycznej sceny. Jest mi, prawdę mówiąc, całkiem wszystko jedno, kto wprowadzi w życie reguły, na których mi zależy. (Przy czym proszę mnie dobrze zrozumieć: jeżeli za sprawę ważną uważam np. oparcie wspólnoty państwowej na poczuciu sprawiedliwości, do której zaliczam także rozliczenie krzywd z poprzedniej epoki, jest dla mnie jasne, że takich zasad nie będą wprowadzać w życie – ani też ja bym się na to nie zgodził – osoby, mające takie krzywdy na sumieniu. Jest to zatem „wszystko jedno” warunkowe.)

Dlatego nie operuję kategoriami zdrady. Mnie interesują przede wszystkim kategorie skuteczności – na poziomie taktycznym, rzecz jasna, bo na poziomie strategii uważam, że państwo ma znacznie poważniejsze cele niż zapewnienie ciepłej wody w kranie. Żeby jednak tę strategię wcielać w życie, trzeba być najpierw skutecznym politykiem.

Jestem zdania, że obecny układ stał się całkowicie jałowy i nie jest w stanie realizować celów, jakie stawiałbym przed polską klasą polityczną. Dotyczy to oczywiście rządzących, ale także głównej partii opozycyjnej. Dlatego – co wydaje mi się rozsądne i naturalne – rozglądam się za kimś innym, kto mógłby te cele wcielać w życie. Te cele są bowiem u mnie na pierwszym miejscu, nie zaś obsesyjne przywiązanie do myśli, że jest w polskiej polityce tylko jeden mąż opatrznościowy i trzeba go popierać niezależnie od tego, co robi. Owszem, jeśli wyjść z takiego założenia, musimy dojść do stosowania kategorii typu „zdrada”. Mam jednak poczucie, że nie na tym polega dojrzała polityka.

Czy nie ma w niej w takim razie miejsca na lojalność? Ależ oczywiście, że jest. Tyle że nie należy tej wartości traktować w tak bezwzględny sposób jak w zwykłych międzyludzkich stosunkach. I między innymi dlatego polityka jest dziedziną dla ludzi wyjątkowo twardych. Powiedziałbym, że od lojalności ważniejsza jest zwykła przyzwoitość, która w razie potrzeby ureguluje sposób rozstania.

Dlaczego lojalność nie jest w polityce wartością bezwzględną? Łatwo sobie to wyobrazić. Mnie – a sądzę, że do podobnego wniosku musi dojść każda rozsądna osoba – nie interesują politycy niewolniczo wpatrzeni w lidera (choć i tacy są w politycznej technologii potrzebni), ale tacy, którzy są w stanie postawić współpracy z nim pewne warunki brzegowe. Wiadomo, że w polityce często firmuje się działania, z którymi trudno się zgodzić. Jest jednak pewna granica takiego zachowania. Wyznaczają ją z jednej strony własne poglądy (o ile się je ma), a z drugiej – okoliczności. Czasem po prostu zerwanie nie ma politycznego sensu, bo nic z niego nie wyniknie. Jeśli jednak okoliczności są sprzyjające, to dlaczego pozostawać w organizacji, z której sposobem działania i celami przestajemy się zgadzać? Politykowi wolno mieć własną wizję realizacji interesu publicznego – ba, powinien ją mieć! I to ona powinna mu wyznaczać sposób działania, a nie kompletnie bierne i bezmyślne wsłuchiwanie się w lidera.

Przykład drugi: czy lider ma być bezwzględnie lojalny wobec ludzi, którzy przestają realizować politykę kierowanej przez niego organizacji? Czy ma być lojalny wobec ludzi, którzy nie nadają się na dane stanowisko albo do wypełniania określonego zadania? Takich przykładów też mieliśmy wiele – skutki dla państwa bywają w takich wypadkach opłakane.

Lojalność jest jednak w tym sensie ważna, że dla polityka jest w jakimś stopniu walutą jego wiarygodności. Jeśli wydaje się zbyt wiele i zbyt szybko, zostaje się w końcu bez pieniędzy.

Skoro była mowa o warunkach brzegowych – mam wrażenie, że najbardziej cenieni są ci politycy, którzy są w stanie postawić swoje warunki brzegowe na rozsądnym poziomie: z jednej strony pokazując, że są w stanie przez dość długi czas poświęcać własny psychiczny komfort dla wspierania swojej formacji; z drugiej – dowodząc, że gdy ta formacja drastycznie rozchodzi się z ich przekonaniami, potrafią z niej odejść. Pozytywnym przykładem – abstrahując od merytorycznej oceny poglądów – był dla mnie w tej mierze Marek Jurek. Inna sprawa, że jego skuteczność pozostaje na poziomie zero.

Tak więc oburzanie się na zmianę barw partyjnych przez kogokolwiek jest dowodem zinfantylizowania. To przecież polityka, a nie przedszkolne zabawy. Zmienianie partyjnej przynależności jest w polityce sprawą normalną, a do wyborców należy ocena, czy było to zasadne i czy dany polityk nie wykonuje takich skoków zbyt często. No i wreszcie – czy wynika z tego coś pozytywnego dla państwa oraz czy takie posunięcie jest skuteczne.

W tych kategoriach należy widzieć pęknięcie wewnątrz PiS. Gdy angażuje się w ocenianie tej sytuacji emocje, często skrajne, i zaczyna wyzywać dysydentów od zdrajców, nie ma miejsca na jakąkolwiek dyskusję.

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka