I.
Bogowie odeszli.
Puste świątynie
bez pieśni kwilą naiwnie
jak dzieci
którym miłość odebrała dzieciństwo.
Wydarte skrzydła aniołów
w startowanym śniegu lśnią
perlistym śladem potu
z okaleczonych pleców.
Dokąd idziesz Godocie?
Nierozumny poeto
statycznej przestrzeni!
Nie zrówna echo
uczynkom przyszłości
a usta myślom kalekim.
Oto nadlecą w nocnej procesji
świszczące jak gromy białe rozety
mlecznych mnichów – sen
jeszcze nie wytrudzony
spocznie na parującej piersi.
Ostatni człowiek na ziemi
otworzy zdumione oczy
i wyda niemo
ostatnie tchnienie niemocy.
Gęby ze słomy serca wyrodków
łby pełne trocia łatwopalne jak las
dłonie jak młoty oczy jak lochy
wionące ścierwem dobitych gwiazd.
Z której strony
nadejdzie dobroczynny pomór
niechcianych dzieci
skazanych na czas
odkupiony sztyletem?
Staruszkowie o pamięci z ołowiu
matki płonące niczym pochodnia
ojcowie niepewni własnego chowu
nie skorzy do gaszenia ognia
niby słupy solne po jasnym rozbłysku
– wszyscy jak żona Lota
trenują zdziwienie na wpół otwartym pysku.
Pod wiatrem komet
szaleją skrzypiące liście
walą się domy
i człowiek gliniana stągiew
skończy się nagłym rozpryskiem.
Odeszli bogowie
ich ślady dopalają się w knotach gromnic
anielskie cienie rzedną w topniejącym wygonie
jak skrzydeł odcisk
pozostawiony na śniegu
przez dzieci wychowane w miłości
jedynie do siebie.
II.
O kraju niedołężnych proroków! Zwija się pejzaż
to kwiat pod zimy śmiertelnym urokiem
łyskają ślepia żbików nadchodzi czas dzikich kotów.
Nim wszystko w kamień obróci nieludzka pora roku
wyjdą z legowisk głodne wilki
i niedźwiedź ochotnik stanie przy boku
i będą przenosić echa straszne świadectwa nowej epoki.
Nie ma człowieka! Nie przyjdzie słowo pod strzechy
czasem tylko w leśnej dąbrowie jakiś zwierz wywlecze
zbutwiałe pamiątki po bezimiennych
gdy jeszcze chodzili po świecie.
Już nie podźwigniesz masztów zwalonych do oceanów
lody północy dobiły brzegów południa
hiena kłania się nocy nad truchłem panów
wspomnieniem ślepca przyświeca jej nowy zodiak
uwity z sieci pająka.
III.
Końskie czerepy zastygłe w lodzie
pustką po oku chłoną sygnały gwiazd
snują się w poprzek cienie sieroty
a każdy w głębokiej żałobie nie umie zapomnieć
człowieka którego nosił przy sobie.
Kolumny zburzonych świątyń
portyki do nikąd schylają czoła
licząc dawno umilkłe kroki
i trzepot lotek skamieniałego archanioła.
Oto straż wieków obłupane pomniki
niczyich świętych w kościołach
usłyszcie – stręczą przeszłości na rzeź.
Nie wskrzeszać dźwięków pieśni – nie wołać!
Nad mgłą opowieści unosi się cień sokoła
i w noc boleśnie zapuszcza szpony
spadają komety ptaków na puste domy
nie ma już świętych ani grzesznych
i tylko milczą zawzięte dzwony.
IV.
Żegnaj o Pani zielonych gajów. W grobowce miast
poniesie mnie szkielet białej łani i stanie czas
w przedsionku dziejów i odda niebu co miało być ofiarowane.
Widzisz place jak malowane spływają rdzą?!
W korytach ulic wzburzone chmury
na skośnym dachu gospody czerwony świtu kogut
za gromem budzi grom. Jaśnieją stosy dawnych ludzi
ciemnieje los człowieka. Z kołyski kości zeskoczę jak z konika
przetrę nabiegłe mrozem oczy i poczekam
aż się podniesie i wzejdzie dno wysokim łukiem
ponad ostrosłupami lśniących wież
aż się z łoskotem wgryzą w fale obłoków klipry szare
i marmurowych żagli trzepot poruszy zastygłą w żyłach krew.
Twe zimne nieruchome oczy i usta poczerniałe
jakże mnie smucą. Ja ostatni człowiek na światów krawędzi
zamykam twoje powieki i obol wkładam pod fioletowy język.
Żegnaj strażniczko urodzaju i nędzy!
V.
O matko przetrzebionych kłosów
na karminowych bliznach wiatru nie odnajdę
zaszyfrowanych wskazówek map
kiedy twe ciało wciągną już na powróz
i kawał rozpaczy u stóp położy myśliwski chart
tam z kropli twojej rosy jak duchów podłość wywołam
płonące galeony gwiazd
tam – ach jak uparcie dęba powstaje wola
krucha niczym gliniany dzban
tam człowiek rozpryskuje się jak stągiew
i pejzaż jak zaciśnięta pięść
z północy na południe zwija się ku sobie.
W ziemi korkową tablicę nabijcie pinezki miast
i czarne stawy urojeń jak oczy wilcze
przypnijcie bezbronnej na twarz.
Starzy bogowie odeszli – nadejdą nowi
skruszą nam kości twarde jak stal podeszwy
a potem posieją na naszej śmierci
ten sam co zawsze – pierworodny grzech .