Marcin Małek Marcin Małek
166
BLOG

ELEGIE NA NIEMOC

Marcin Małek Marcin Małek Kultura Obserwuj notkę 0

 

 

I.

 

Bogowie odeszli.

Puste świątynie

bez pieśni kwilą naiwnie

jak dzieci

którym miłość odebrała dzieciństwo.

Wydarte skrzydła aniołów

w startowanym śniegu lśnią

perlistym śladem potu

z okaleczonych pleców.

Dokąd idziesz Godocie?

Nierozumny poeto

statycznej przestrzeni!

Nie zrówna echo

uczynkom przyszłości

a usta myślom kalekim.

Oto nadlecą w nocnej procesji

świszczące jak gromy białe rozety

mlecznych mnichów – sen

jeszcze nie wytrudzony

spocznie na parującej piersi.

Ostatni człowiek na ziemi

otworzy zdumione oczy

i wyda niemo

ostatnie tchnienie niemocy.

Gęby ze słomy serca wyrodków

łby pełne trocia łatwopalne jak las

dłonie jak młoty oczy jak lochy

wionące ścierwem dobitych gwiazd.

Z której strony

nadejdzie dobroczynny pomór

niechcianych dzieci

skazanych na czas

odkupiony sztyletem?

Staruszkowie o pamięci z ołowiu

matki płonące niczym pochodnia

ojcowie niepewni własnego chowu

nie skorzy do gaszenia ognia

niby słupy solne po jasnym rozbłysku

– wszyscy jak żona Lota

trenują zdziwienie na wpół otwartym pysku.

Pod wiatrem komet

szaleją skrzypiące liście

walą się domy

i człowiek gliniana stągiew

skończy się nagłym rozpryskiem.

Odeszli bogowie

ich ślady dopalają się w knotach gromnic

anielskie cienie rzedną w topniejącym wygonie

jak skrzydeł odcisk

pozostawiony na śniegu

przez dzieci wychowane w miłości

jedynie do siebie.

 

II.

 

O kraju niedołężnych proroków! Zwija się pejzaż

to kwiat pod zimy śmiertelnym urokiem

łyskają ślepia żbików nadchodzi czas dzikich kotów.

Nim wszystko w kamień obróci nieludzka pora roku

wyjdą z legowisk głodne wilki

i niedźwiedź ochotnik stanie przy boku

i będą przenosić echa straszne świadectwa nowej epoki.

Nie ma człowieka! Nie przyjdzie słowo pod strzechy

czasem tylko w leśnej dąbrowie jakiś zwierz wywlecze

zbutwiałe pamiątki po bezimiennych

gdy jeszcze chodzili po świecie.

Już nie podźwigniesz masztów zwalonych do oceanów

lody północy dobiły brzegów południa

hiena kłania się nocy nad truchłem panów

wspomnieniem ślepca przyświeca jej nowy zodiak

uwity z sieci pająka.

 

III.

 

Końskie czerepy zastygłe w lodzie

pustką po oku chłoną sygnały gwiazd

snują się w poprzek cienie sieroty

a każdy w głębokiej żałobie nie umie zapomnieć

człowieka którego nosił przy sobie.

Kolumny zburzonych świątyń

portyki do nikąd schylają czoła

licząc dawno umilkłe kroki

i trzepot lotek skamieniałego archanioła.

Oto straż wieków obłupane pomniki

niczyich świętych w kościołach

usłyszcie – stręczą przeszłości na rzeź.

Nie wskrzeszać dźwięków pieśni – nie wołać!

Nad mgłą opowieści unosi się cień sokoła

i w noc boleśnie zapuszcza szpony

spadają komety ptaków na puste domy

nie ma już świętych ani grzesznych

i tylko milczą zawzięte dzwony.

 

IV.

 

Żegnaj o Pani zielonych gajów. W grobowce miast

poniesie mnie szkielet białej łani i stanie czas

w przedsionku dziejów i odda niebu co miało być ofiarowane.

Widzisz place jak malowane spływają rdzą?!

W korytach ulic wzburzone chmury

na skośnym dachu gospody czerwony świtu kogut

za gromem budzi grom. Jaśnieją stosy dawnych ludzi

ciemnieje los człowieka. Z kołyski kości zeskoczę jak z konika

przetrę nabiegłe mrozem oczy i poczekam

aż się podniesie i wzejdzie dno wysokim łukiem

ponad ostrosłupami lśniących wież

aż się z łoskotem wgryzą w fale obłoków klipry szare

i marmurowych żagli trzepot poruszy zastygłą w żyłach krew.

Twe zimne nieruchome oczy i usta poczerniałe

jakże mnie smucą. Ja ostatni człowiek na światów krawędzi

zamykam twoje powieki i obol wkładam pod fioletowy język.

Żegnaj strażniczko urodzaju i nędzy!

 

V.

 

O matko przetrzebionych kłosów

na karminowych bliznach wiatru nie odnajdę

zaszyfrowanych wskazówek map

kiedy twe ciało wciągną już na powróz

i kawał rozpaczy u stóp położy myśliwski chart

tam z kropli twojej rosy jak duchów podłość wywołam

płonące galeony gwiazd

tam – ach jak uparcie dęba powstaje wola

krucha niczym gliniany dzban

tam człowiek rozpryskuje się jak stągiew

i pejzaż jak zaciśnięta pięść

z północy na południe zwija się ku sobie.

W ziemi korkową tablicę nabijcie pinezki miast

i czarne stawy urojeń jak oczy wilcze

przypnijcie bezbronnej na twarz.

Starzy bogowie odeszli – nadejdą nowi

skruszą nam kości twarde jak stal podeszwy

a potem posieją na naszej śmierci

ten sam co zawsze – pierworodny grzech .

 

 

Przyszedłem na świat w trzecim kwartale XX wieku i jestem. Istnieje dzięki słowu i tylko w tej mierze, w jakiej sam się realizuje – m.in. poprzez język którym wytyczam własną drogę. Nie wyróżniam się w tłumie, większość z was mija mnie na ulicy nie ofiarując nawet krótkiego spojrzenia, ale ja na was patrzę i uczę się od was, jak przetrwać poza obszarem zmyślenia. Tak, żyję w zmyśleniu, stąd większość tych, których znam nie ma o mnie pełnego wyobrażenia – należę sam do siebie i dobrze mi z tym odosobnieniem. Mam tyle twarzy, ile akurat zechcę mieć w danym momencie. Bywam wielkoduszny, ale także zawistny, łaskawy i okrutny, szczodry i skąpy, zły do szpiku kości i bezgranicznie dobry. Kocham i nienawidzę, lubuje się w kłamstwie i walczę o prawdę. Wciąż szukam odpowiedzi na to kim jestem, lub na to, jak mnie widzicie. Niektórzy mówią o mnie „poeta”, inni „grafoman nie wart złamanego grosza” – nie boje się jednych i drugich. Ważne, że ktoś mnie czyta, i że mogę się przejrzeć w waszych źrenicach jak w lustrze, albo przejść przez wasze życia, jak przez tranzytowy korytarz. Jeśli więc nadal chcecie mnie poznać, proszę was tylko o jedno – wpuście mnie do środka, wtedy i ja się przed wami otworzę. Wszakże nie gwarantuje gotowego przepisu na to kim jestem – sami musicie wybrać własną odpowiedź.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura