Marcin Małek Marcin Małek
241
BLOG

PODNIEŚCIE KAMIEŃ Z BRZEGU PRZEPAŚCI

Marcin Małek Marcin Małek Kultura Obserwuj notkę 1


Tomik napisany na II edycję Festiwalu Poezji i Form Sieciujących Th'Republic of Poets 2014
 

 

POMIĘDZY NOC I DZIEŃ

Szczęście to słowo
nic więcej nie powiem

echa dawnych melodii upłyną
przez ucho
z krylem stygnącej krwi
i z gardła szkunery listów
jak wiatru poszum
na wolność wypuści
ostatni krzyk
litości, ach litości!

szczęście to pamięć
jej imie zapomnij wędrowcze

strażnicy najdalszych mostów
umyślni proroczych snów
i wy którzy nie boicie się zaprzeć
wobec szeroko otwartych wrót
podnieście kamień z brzegu przepaści
i jednym celnym ciosem oddajcie
Bogu co boskie
co ludzkie ludzkości

szczęście to wiara
a ja wybaczcie - wierze tylko w ułomności

widziałem - wiem
jak się wiązały z tlenem ludzkie soki
jak kości porastały mchem
pechowy pan Vincoeur
przywdziewał szal poety
z papuzich albo strusich piór
i chciał się jeszcze raz urodzić
pomiędzy ryby, ptaki i stonogi
pomiędzy noc i dzień

by dać świadectwo
że szczęście
ach szczęście
moje żuczki
topole, bratki
ach szczęście
w pełnej okazałoścj
to znów nie taki
ach znów nie taki
powszechny grzech!

CO BYŁO ODDAĆ W NIE BYCIE

O mistrzu który zabiłeś czeladnika
tylko dlatego że miał zręczniejsze ręce

o gwiazgo pałająca nad planet zgromadzeniem
czemu jak inne nie spalasz się na węgiel

i wbrew życzeniom nieśmiertelna trwasz
nad każdym liściem, każdym domem

i w każdej chwili oświetlasz rozognioną twarz
i z każdą krwią przelaną, każdą salwą, gromem

powstajesz niby feniks kolejny i kolejny raz
czemuś tym piętnem rozżarzonym w dłoni

która zachodzisz i która wstajesz
ogromnym młynem poruszając wody

tych wszystkich oceanów co w jedno się zlewają
czemuś nie chciała zostać prostym Bogiem

chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj
i wybaw mistrza od strasznej trwogi

bo wie, choć zabił czeladnika
jak ty umierasz by raz za razem się odrodzić

tak przyjdą po nim podobni młodzi
by tu na ostrzu noża odświerzyć stary zwyczaj

co było posłać w nie bycie
a co nadchodzi wprowadzić w Divinitas

TWIERDZA

Tak jasno
jakby z pieca
płynne żelazo
o konsystencji
ledwie krzepnącej krwi
runęło rzeką
pomiędzy ludzkie głowy
gołębie serca
a końskie łby

tak jasno
jak pod kometą
niosącą w warkoczu
splecione dzieje
zaprzeszłych walk
tam się odrodzi z pyłu
nasz stary dobry świat
jak nowy nam przednieje
niby wśród skrzypów
czarodziejski kwiat

i znowu stare twierdze
otworzą swe podwoje
krzyżowiec przywdzieje
biały płaszcz
i znowu tarcze, hełmy, zbroje
odkurzy wierny wartownik czas
rękojeść poczuje nagły uścisk
a śpiąca dotąd stal
zanuci pieśń i jak okruszki
rozrzuci strzępy uległych ciał

tak jasno przyjaciele
aż ogień garnie się do rąk
tak jasno nim dzień zadnieje
przystąpi do nas nowa noc
i wtedy ręce jak kojące ziele
powyzbierają pożarny kwiat
i zamkną go w krysztale
na tysiąc długich lat
a stare twierdze będą spać wytrwale
aż je obudzi wschodzący nowy świat
i znowu spadnie nam na głowy
ten sam znajomy świetlisty bat

CISZA

Jest milczenie olbrzymie
na ziemi jak sztandar zdeptany
jest w cmentarza zadusznym dymie
i w krzyku ukrzyżowanych

jest w polu głuchy wiatr
wśród białych kości
wokół na wskroś przemarzniętych mas
obdartych w milczeniu
z resztek zardzewiałej godności 

SZARA KURTKA


A kiedy umarł
włożyłem jego kurtkę
nie była ładna ani modna
lecz nie umiałem się z nią rozstać
ot... gdbym ją komuś oddał
świat kręcił by się dalej jak co dnia
wszak byłbaby to pewna zbrodnia
lub raczej świadectwo, widomy znak
że syn miłością nieodpartą
pokochał nie ojca
a jego wartość nominalną

ZA KAŻDE OCZKO OKO

Ja nie wiem co znaczy być świętym
brzydota jest piętnem na twarzy
karzeł – inaczej przeklęty
słowo nie obłaskawi archetypu skojarzeń

forma zawsze zaczyna się w słowie
oplata wyobraźnię siecią pajęczyn
niby niepamięć stropy kostnicowe
wszystko dzierży w ściśniętej pięści

lecz są na świecie ludzie piękni
niebo im świeci w noc glęboką
i tu każdemu bez wyjątku wierni
policzą za każdy ząb dwa zęby
za każde oczko oko

ZWYKŁE ZBLIŻENIA

Kiedy nie będziesz miał już o czym pisać
napisz o klifafch płaczącej wyspy
o wrzosach nad urwiskiem
że my wszyscy w zalotnym szumie potoków
jesteśmy jak te szare kamienie
statyczni i bez wyraźnych rysów

napisz że jesteś Irlandczykiem
kimś kogo przez lata szlifował
ostry piasek przybrzeża
rzeźbił wilgotny wiatr spod połnocnej zorzy

że jesteś źrenicą oka twojej matki nieboszczki
nagłym okrzykiem w echach pamięci po ojcu
alfą i omegą najskrytszych pragnień
jeszcze nienarodzonych dzieci

promieniem o który kruszy się ciemność
a przynajmniej móglbyś stać się tym wszystkim
czego nie ofiarują zwykłe zbliżenia
nad rodzinną kwaterą przy święcie
gdybyś miał siłę i czelność
zapisać siebie potomnym w testamencie

TY SAM...

Nikt nie opowie lepiej twojej historii
tylko ty sam
gdy już będziesz jak własny ojciec
potężny i niedostępny
niczym nadbrzezny wał
nikt nie opowie lepiej jego historii
tylko tysam
niosąc zawieszony na piersi
przepastny pojemnik
z depozytem wyczekującej śmierci
jak pieczęć najgłębszych ran
nikt nie opowie lepiej waszej historii
jedynie dzieci
kiedy jesienią skrzeszą ogień
nad czołem mogił
by z bliska przyjrzeć się
zadawnionym marzeniom
opłacić dojrzałość
ledwie wypowiedzianym słowem
bo nic nie oswoi legendy
latwiej i taniej
od dźwięków
naiwnej wiary w zmartwychpowstanie

LECZ NIE WYSTARCZY ZAMKNĄĆ OCZU

Cokolwiek wśród nocy żywi obawę
cisza i skowyt czas zawieszenie
lunatyk czy głaz w mokrej trawie
jedno czego nam nie brak to potępienie
i zawsze w nadmiarze

lecz nie wystarczy zamknąć oczu
ani w sen odejść łaskawy
by więcej nie patrzeć nie czuć
powieka nie pawęż
nie osłoni od ciosów
do końca wiernych pałkarzy

marząc na jawie
biegniemy bez celu i bez powrotu
stajemy wobec tajemnic nocy
gdy mówi nam że umrzeć to znaczy uwierzyć
a żyć znaczy przebaczyć

i któż pośród cieni
rzuci się w powab odludnej ulicy
pod jakim murem z jakiej sieni
wyslą nam sygnał ochotnicy
z drugiego końca kurczącej się ziemi
gdzie słońce stoi na złotej kotwicy
nie szczędząc wzruszonym palących promieni

lecz nie wystarczy otworzyć oczu
i spytac na głos czy to wszystko naprawdę
obeczność zwłaszcz tutaj i o tej porze
częściej traktowana jest jak kalectwo
albo niechciany dopust boży

coś co przywdziewa każdy
ten lub inny człowiek
pełen lęku że jeszcze za życia
świat go odłoży
na półkę z opisem
niewiarygodny najmita

NA KOŃCU JĘZYKA

Nasi biedni rodzice
widzą nas jak w krzywym zwierciadle
zawsze odwróconych od życia
gdyby choć nie patrzyli przez palce
jakże inny dziś byłby obyczaj
i jakrze inaczej słowa „ty starcze”
spadałyby z końca języka

MOTYKA

Świat kocha kalectwo
zwłaszcza gdy niemoc dotyczy języka
gęba która nie piszczy
jest jak motyka bez zębów wpuszczonych w ziemię
jedynie czesze i głaszcze
zamiast wyrywać czy kruszyć kamienie

GIMP GIMP

Szczęśliwy mistrz Holbein
że nie urodził się dzisiaj
wspólczesny Henryk z pewnością by sięgnął
po jego wielce szanowną głowę
no chyba że artysta
posłużyłby się sprawdzonym sposobem
z najnowszej wersji GIMP-a

„ZBRODNIA I KARA”

Zbrodniarz
tym się odróżnia od poety
że kiedy przychodzi do sądu
częściej wykpiewa się słowem
za co poeta
otrzymałby wyrok dożywocia
albo zaplacił głową

NIEODZOWNE POWINNOŚCI

Urodzić się
żyć
umrzeć
wszystko to
nieodzowne powinności
niektórym policzą się za zasługi
a innym za zbrodnie przeciw ludzkości

POST SCRIPTUM...

Dotknąć zmarłego, by stwierdzić, że żyjesz,
ale co to za życie pod dyktat śmierci
i co to za śmierć, co puściła się z życiem?

horoskop potwierdził, to już ostatnia łza
pod światłem tego księżyca,
zresztą kogo obchodzi kropla w ulewnym deszczu

bezimiennych iskier
gdy biją o mur nie do przebicia
a mówili, że w każdej ścianie jest wyjście

jak za kurtyną z białych chmur,
jak świetlik wygryziony w kromce chleba
albo sznur na którym powiesił się piekarz

myśląc, że wie,
ale biedak nie wiedział
- o nie, nie!

2.

popłynąć z nurtem...

pomiędzy miedziane skały,
nad językami mściwych rzek
w zatęchłą biel kamieni,

blizny słów
wypalane linijka po linijce,
na kołnierzyku z namaszczeniem,

w asyście śmierci...

interpretowanej "po",
a odgrywanej tu i teraz,
w miejscu,

gdzie dla odmiany jesteśmy wielcy,
nieugięci
i mino wszystko zwycięscy,

jak palce okaleczonej dłoni,
zawsze gotowi
na więcej poświęceń,

poświęcamy
za pół z jednego,
całe tysiące

najpierw szanownych i mądrych
- ach jak rozkosznie
kończą się w ogniu!

ach jak płoną
stosy, pochodnie,
łuny miast i ogrodów!

najpiękniej palą się małe dziury,
meczety, kościoły i synagogi,
najprędzej w popioły zmieniają się książki,

najpóźniej podłogi...

jako archetyp oparcia,
bywają nad wyraz odporne
na diabła

ale diabeł wie gdzie iskra upadła...

3.

dotknąć żywego, by stwierdzić, że wypełzł
spod ziemi, że zapomniał słów w gębie,
dotknąć żywego, aby powrócił gdzie jego miejsce

i zabrał ze sobą to wszystko,
czego nam nie dał,
czego nie odżałował,

a czego i tak byśmy nie wzięli...

głupota:
jest,
była i będzie!

udławić się wodą, by stwierdzić, że studnia
wyschła - wyczyn na miarę autora tragedii,
reszta to tylko gusła, echa gorzkiej komedii,

uwierzyć w słowo i stwierdzić, że głos
jest krzykiem oszusta, a każda spisana litera
śmierdzi niczym popsuta kapusta,

zawsze być pierwszym,
albo przynajmnie z przodu
i poczuć jak wstaje słońce

ach, gdyby tak dało się poćwiartować?!

4.

widzisz - świt, wschodzi
powoli przynosząc
sól morza

już przebudzeni,
jeszcze nieufni
z piaskiem miłości na ustach,

powietrzem
tak słonym od łez ziemi,
dłonią jak w czerpak

zbieramy
bursztyn nadziei
na bunt, który w nas wezbrał,

ale za tą krawędzią
nie ma już nic
na co człowiek by czekał

dymiąca pustka
na skraju przepaści
nie wytrzymuje napięcia

i pęka...

5.

szklana kula wyobraźni,
i znikąd światła,
jedynie mrok - strażnik,

próbuje wyglądać mądrzej,
kiedy wypina kroplówki
nieobudzonym podsądnym,

w ich oczach dryfuje mgła,
biegnie czas beztroski szwędacz
na pasku pamięci

i cisza zła -
to mami, to judzi,
to nęci!

- wejdź w głębie twarzy,
pociesz się
jeszcze ciepłym dotknięciem,

a nuż nie oparzy...

6.

każde serce
skruszeje
na gorącej patelni,

kazali nam się modlić
- długo,
kazali wierzyć,

klękać, zginać plecy,
nauczyli płakać,
gardzić i grzeszyć,

nauczyli
pluć, tupać
i łapać!

kłaść się potulnie w sieci,
nauczyli nas latać
na atrapach marzeń

i tak szybujemy w niepoznanym wymiarze...

7.

a kto zechce dotknąć innej przestrzeni,
na końcu powrozu,
po drugiej stronie pętli,

w prześwicie wieczornego chleba?
- zabijcie ale nie odnajduje
nadętej poezji braterstwa,

w wywróconych na lewo trzewiach,

wieczernik już nie pamięta,
kto ostatni, a kto pierwszy
przyswoił narrację nieszczęścia,

wieczernik nie pamięta
o czym zapomną wierni,
byle do następnego święta!

i tak nas podniosą z podłogi,
albo przydepczą jak iskrę,
a ona wie, wie komu wskoczyć na rogi,

na Świętej Ziemi
tylko ziemia jest święta
- kurz mitów opada

gdzieś głęboko, głęboko pomiędzy

groby gawędzą o życiu
- nie zapomnij się tylko wyspowiadać,
gardło boli od krzyku...

8.

zdrada -
to takie modne
słowo kluczyk

otworzyć drzwi
i zamknąć je za sobą,
- koniec! zabrakło sztuczek!

nie ma już czym czarować,
więc nie czaruj człowieku
- przed tym i tak się nie schowasz,

this is the end of magic...

słowa,
słowa,
słowa!

dotknąć żywego i dopiec do żywego,
historia kołem się kręci,
tylko zakręty jakby pokrętniej

układają się w nowe wstęgi...

dotknąć zmarłego, by poczuć,
jak krąży krew w żyłach,
dotknąć zmarłego, by żyć jego życiem?

czułym dotykiem podpiasać
pod bezimiennym pomnikiem:
Ps. taki mamy obyczaj,

podzwonne jak dla Rzymu, a w tle cisza...

TRYPTYK SZPITALNY

Noc krzyczała
umarli wtórowali nocy
gdy w cichych ranach
spiących
dopalał się dzień
jasnowłosy
 
ciemność
spod ostrołuków
dawnych świątyń
łapała ich za nogi
i wywlekała
 
spod pościeli
jak głodny pies
ślepe kocięta
z brzucha
brzemiennej kotki
 
========================
 
Są takie miejsca
gdzie kwitną róże
24h/dobę
 
i gdzieś głęboko
pod podłogą
bębny jak młyńskie koła
 
mielą czerwień
ostatnich modlitw
zapisanych liera po literze
 
na białych listach
pośmiertnych
prześcieradeł
 
========================
 
Jedno
o czym umiała mysleć
w ostatniej chwili
 
to wsiąść do windy
i poszybować
expresem na spotkanie Jehowy
 
skąd mogła wiedzieć
że do światła prowdzi droga
przez strome wypastowane schody
 
30/11/2013
Warszawa

SZEPT


I czego jeszcze chcesz
ten szept
ten szept
na wargach rozchylonych czule
 
z gardeł ściśniętych odgłos stali
młoty kowadłom przynoszą ulgę
w cieniu zagasłych chwil tak nas zaczarowali
i tak złudzeniem błądzimy w górę
 
na szczyt pokusy zbawiennej wiary
przez oszalałe noce zwichnięte dni
gdzie słowo miłość od miłości
niczym się nie odróżni
 
gdzie prawda z prawdy
nic nie wynosi
oprócz słodyczy zastygłej krwi
stale garnącej się na papier
 
I o czym jeszcze śnisz
ta cisza
cisza wyrywa kraty
z kamiennych powiek
 
tak nas zaczarowali
że z poświęceniem zawsze pod górę
ciągle spadamy
pnąc się ku niebu jak ogień
co zapadając się w sobie ciągle z siebie wychodzi
 
I czego jeszcze chcesz
młoty kowadła pieszczą czule
a szept ten szept
który miał przynieść ulgę
 
kończy się sykiem iskier
nad uniżonym tłumem mrówek

TRZEBA SIĘ CIĄGLE KŁANIAĆ

Stary płaszcz zjadły mole
a tu wiatr - wiatr
dudni młotem o szyb parasole
a tu deszcz gra werble
o dachów talerze zielone
czoło przy czole niby gołębie
tłoczą się cienie zmęczone
i wszędzie na każdą stronę
trzeba się kłaniać jaskrawej śmierci
a ona tocząc się kołem
od zawsze obecna w pamięci
purpurą brązem podnosi swój pomnik
a jeszcze rzeźbi dęby
i liści wstęgą nawiguje odloty
niebieskich ptaków ze skraju poręby
 
- No co ty?!
 
Trzeba się kłaniać w pas jesieni
i sławić czas markotny
czas pisaku i kamieni
i tego co zmierzch nawieje w oczy
Trzeba się oddać nocy
wtulić w jej powab nieodparty
i własnym sercem w oka mgnieniu
niby odłamkiem kwarcu poderżnąć gardło
 
a potem wtargnąć
w pożar czerwonych koron
odbarwić rdzę płomieni
trzeba się ciągle kłaniać -
trzeba się kłaniać w pas jesieni

„METAMORFOZY”

Tu gdzie niebo jak żuraw nad studnią
zagląda w pierścieni taflę
ranek pąsy maluje na chmurach
i na usta jak okna otwarte
nawleka wskazówki pazurów
 
w czułości powietrza
kruszy korony nawietrznym drzewom
ze snów marmurowych rzeźbiąc
sylwetki dawno umarłych Wegów
na skroniach kładzie drobinki srebra
 
dzień wyzwolony z turkusów
połyskiem sennym spływa na ziemię
jak śpiew Owidiusza –
bywa odwieczną przyczyną przemian
która sama siebie wyklucza. 


GENESIS

Pamiętasz ukryte wyspy
– oczekiwanie
z jedwabnej nocy dzień przejrzysty
z dnia noc powstanie
 
Ach! Wiatru poszum – trąbek granie
przez piasków twarde szkliwo
nadpływa jak zmartwychwstanie
nad ziemię oporną i zmierzchliwą
 
I czuję w nachyleniu osi
jak się obraca jądro wszechstworzenia
jasnych pulsarów snopy
sypiesz na łatwopalny całun przemian
 
A wzrok mój nie odmierzy
szczytów co już dojrzałe są i pełne
O! Tam! Jak ptak skulona leży
strącona z nieba nieśmiertelność
 
Bo ja, naprzeciw słowom zawsze mały
jak mógłbym powstać ponad góry dzwon
i gwiazdy w niebie jak ukwiały
poznawać dotykiem nieśmiałych rąk?
 
Milczysz? Odwieczny Bóg –
i czemuż to Twój głos serdeczny

wprawiając koło życia w ruch
nie ustrzegł ludzi od poezji
bez reszty nieludzkich snów?


NISZCZYCIEL ŚWIATÓW

I.
 
O rzut kamieniem
skulona kobieta
z dłońmi nad twarzą
zupełnie jakby
chciała zatrzymać powietrze
 
O dystans naprowadzanej komety
niszczyciel światów nadejdzie z deszczem
i czego się można spodziewać
po bogu który kiedyś był tylko człowiekiem?
 
==========================
 
II.
 
Zatrzymaj się! Pół świata się rozpada
już noc świtaniu oddała głowę
płowieją gwiazdy i cień nad własnym grobem biada
 
naiwnych sen jak z krwi ofiara
ślad zaginionej cywilizacji – krzepnie ołowiem
nie zapisanych strof pogańskich baśni
 
Stój! Budzi się wiara
 
 
===========================
 
III.
 
Pieniądze nie śmierdzą
śmierdzą żebracy
którzy o nie proszą
 
bieda w odróżnieniu od dbogadctwa
ma specyficzny zapach
fortuna pachnie przyjemnością
 
ubóstwo wionie nadzieją na lepsze jutro
ufność (mimo wszystko) opłaca się krwią
a krew zwłaszcza w nadmiarze
 
pachnie wyjątkowo brzydko
 

Przyszedłem na świat w trzecim kwartale XX wieku i jestem. Istnieje dzięki słowu i tylko w tej mierze, w jakiej sam się realizuje – m.in. poprzez język którym wytyczam własną drogę. Nie wyróżniam się w tłumie, większość z was mija mnie na ulicy nie ofiarując nawet krótkiego spojrzenia, ale ja na was patrzę i uczę się od was, jak przetrwać poza obszarem zmyślenia. Tak, żyję w zmyśleniu, stąd większość tych, których znam nie ma o mnie pełnego wyobrażenia – należę sam do siebie i dobrze mi z tym odosobnieniem. Mam tyle twarzy, ile akurat zechcę mieć w danym momencie. Bywam wielkoduszny, ale także zawistny, łaskawy i okrutny, szczodry i skąpy, zły do szpiku kości i bezgranicznie dobry. Kocham i nienawidzę, lubuje się w kłamstwie i walczę o prawdę. Wciąż szukam odpowiedzi na to kim jestem, lub na to, jak mnie widzicie. Niektórzy mówią o mnie „poeta”, inni „grafoman nie wart złamanego grosza” – nie boje się jednych i drugich. Ważne, że ktoś mnie czyta, i że mogę się przejrzeć w waszych źrenicach jak w lustrze, albo przejść przez wasze życia, jak przez tranzytowy korytarz. Jeśli więc nadal chcecie mnie poznać, proszę was tylko o jedno – wpuście mnie do środka, wtedy i ja się przed wami otworzę. Wszakże nie gwarantuje gotowego przepisu na to kim jestem – sami musicie wybrać własną odpowiedź.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura