Melwas Melwas
62
BLOG

Mój "Katyń"

Melwas Melwas Polityka Obserwuj notkę 42

Dopiero co wróciłem z kina. Wcześniej jakoś nie miałem sposobności by wybrać się na seans. Więc trochę z opóźnieniem publikuję moje impresje na temat filmu Andrzeja Wajdy.

Sam film zaczyna się mocnym akcentem, takim też się kończy. I gdy w pierwszych minutach poruszająca jest scena, gdy zderzają się ze sobą uciekający przed sowietami i nazistami, tak w ostatnich kadrach głuche odgłosy strzałów padających z Waltherów muszą robić piorunujące wrażenie.

Obie te sceny mają być symbolami. Pierwsza oczywiście - niemocy, jaka dopadła Polaków zamkniętych w wojenne kleszcze, druga - bestialskiego końca kwiatu polskiej inteligencji. Sam film jest pełen symboli. I to, co chyba miało być jego główną zaletą, jest tym, co w filmie Wajdy uwiera mnie najbardziej.

Rozmach tego filmu, ilość historii, jakie opowiada działa na jego niekorzyść. W "Katyniu" mamy splecione ze sobą losy kilku rodzin: matek, córek, żon polskich oficerów. Ten ogrom wątków wymusza w pewnym sensie rys postaci - rys ten ma być wyrazisty i dobitnie jednostronny.

Główna opowieść filmu, to historia kłamstwa o Katyniu, historia propagandowej opowieści o tamtej zbrodni, wykorzystywanej przez obu najeźdźców. Jednak właśnie ta opowieść wydaje się najsłabszą częścią obrazu Wajdy.

Może tego wymagał ten temat, może takie były oczekiwania wobec pierwszej ekranizacji zbrodni katyńskiej, może rzeczywiście pierwszy "Katyń" musiał być filmem o wszystkim - swego rodzaju kinowym niezbędnikiem historycznym. Potrafię zrozumieć, że tak musiało być. Jednak właśnie ten kręgosłup nauczyciela historii, który miał spajać cały obraz, był dla niego największym ciężarem.

Widać to było przede wszystkim w dialogach. Sztywnych, nienaturalnych - dziwnych. Na pewno symbolicznych, ale przez to nieludzkich. Szczególnym przykładem jest tu rola Agnieszki,granej przez Magdalenę Cielecką. Ta siostra oficera z Katynia miała tu być symbolem Polski Walczącej. I chyba ciężar tego symbolu przygniótł ją zupełnie.

Każde jej słowo, gest, wyraz twarzy, czyn był jakby wyjęty z książki historycznej. Miał być dowodem pewnej postawy. Postać miała powiedzieć to co powiedziała, miała zrobić, co zrobiła - dokładnie słowo w słowo, krok w krok tak jak to musiało być dla polskiej wojowniczki napisane. I Cielecka mówiła - tylko robiła to tak, jakby czytała z kartki, jakby recytowała suche formułki z podręczników patriotyzmu.

Agnieszka miała być postacią pomnikową. I była pomnikiem. Była zimna, bez wyrazu, z jednym wyrzeźbionym spojrzeniem - jednym słowem była martwymi kartkami z rolą, a nie człowiekiem. Teraz rozumiem po części K. Kłopotowskiego, któremu w kobietach z "Katynia" brakowało żaru. Cielecka tego żaru nie miała ani trochę. Podobnie jej siostra - stojąca po drugiej stronie barykady.

Dwa symbole. Polski Wolnej i Polski Ludowej. Oba dziwnie sztuczne, nijakie i puste. Obie aktorki bardzo ładnie przedstawiły słowa, wyuczone linijki roli, która miała coś pokazać, ale zupełnie pozbawiły swoje postaci emocji, jakiegoś żaru, który sprawiłby, że obie kobiety byłyby żywymi kobietami, a nie tylko przeciwstawnymi sobie marmurowymi pomnikami, które pustym wzrokiem łypią na siebie z dwóch stron barykady.

Dlatego tak bardzo podobały mi się role: Anny i Jerzego. Anna, żona rotmistrza Andrzeja (wspaniała Maja Ostaszewska), mimo pewnych przestojów, była żywa - widać było emocje, płynące od niej. Była niejednoznaczna, wierna - ale bez zbędnego patosu, naturalna - była przede wszystkim zwykłym człowiekiem.

Podobnie Jerzy - jeniec wojenny, później major w szeregach wroga, grany przez Andrzeja Chyrę. Nie wiem jak to opisać, czy to w ogóle ta się opisać? Chyra potrafił pokazać to, co jest cechą każdego człowieka - emocje. Gdy oglądało się historię Jerzego widać było iskrzące uczucia, bijące z ekranu. Widać było to, czego tak bardzo brakowało Cieleckiej.

Innych symboli było w filmie jeszcze wiele. Jednak oglądając dzieło Wajdy z każdą minutą coraz bardziej miałem wrażenie, że na ekranie kinowym oglądam postawy - same postawy, a nie ludzi, którzy postawy powinni reprezentować. Wiem, że może tego wymagano od Wajdy, ale nie sposób uciec od konstatacji, iż właśnie ten wymóg mocno zranił, jeśli nie zabił duszę filmu.

Bo i sam Wajda pokazał, żeby opisać coś wielkiego nie zawsze potrzebne są wielkie słowa. Czasem zupełnie małe rzeczy, jak piach przysypujący martwe ciała znaczą więcej niż wielkie linijki zupełnie drętwych dialogów. Takim właśnie obrazem, który mówił wiele była scena otwierająca film, takim też obrazem była sekwencja film kończąca.

Właśnie ta kończąca "Katyń" sekwencja odczytywania pamiętnika rotmistrza Andrzeja robi największe wrażenie. Muzyka, głuche wystrzały, odczytywanie nazwisk, woda wylewana z wiadra, atmosfera poranka w lesie. To wszystko w połączeniu z bestialskim mordem, jakiego tam dokonano nie pozwalało pozostać obojętnym. Tym samym udowodniło, że wydźwięk scen, nie można mierzyć tylko ich rozmachem. Ascetyczne, chłodne, bezduszne ujęcia w mistrzowski sposób pokazały ogrom tamtego wydarzenia.

Nie sposób relacjonując tą sekwencję nie wspomnieć o scenie, która na mnie osobiście zrobiła największe wrażenie. Była to chyba najprostsza z możliwych scen. Czarny ekran, w który przez dobre kilkanaście sekund wpatrywali się wszyscy widzowie w kinie. I głucha cisza, która zapadła, gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe. Chyba właśnie dla tych kilkudziesięciu ostatnich sekund, dla tej martwej ciszy panującej na sali kinowej warto było "Katyń" w kinie zobaczyć.

Jaki więc jest ten nowy film Wajdy? Porządny - chyba takie słowo przychodzi mi do głowy. Ale czy to dobrze, że film o Katyniu jest porządny? To już trudno tak naprawdę ocenić. Oczekiwałem arcydzieła, filmu wybitnego - otrzymałem film dobry. Może tylko taki mógł powstać jako pierwszy...
Melwas
O mnie Melwas

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka