(Okladka: fragment obrazu Frimoda Joensena)
(Okladka: fragment obrazu Frimoda Joensena)
Michalina Przybyszewska Michalina Przybyszewska
465
BLOG

Ryba tu, ryba tam

Michalina Przybyszewska Michalina Przybyszewska Kultura Obserwuj notkę 0

 

Ryba tu, ryba tam

 

Jemen i Wyspy owcze wdarły się do mojej świadomości w ciągu jednego popołudnia. Przypomniała mi się scena z londyńskich targów książki, kiedy jurorka European Book Prize spojrzała na mnie z irytacją: „Pani mi tu daje folder o polskich reportażach. No świetnie, i znowu będziemy musieli dać wygrać Polakowi! Pani sobie oczywiście zdaje sprawę, ile Polacy wygrywają!? A może my byśmy chcieli żeby inni mieli szansę?” Rzeczywiście zarówno ilość jak i jakość polskich reportaży jest imponująca: polska marka jest z roku na rok coraz bardziej rozpoznawalna. To już nie tylko mit Kapuścińskiego, świetne tłumaczenia i liczne recenzje książek Hugo-Badera i Tochmana, ale też żywe zainteresowanie zjawiskiem polskiego reportażu jako takiego.

Zauważmy trivia. Książka Marcina Michalskiego i Macieja Wasielewskiego 81:1, Opowieści z Wysp owczych (wyd. Czarne, 2011) kosztuje 36,90 złotych. Czytanie w Polsce jest drogie; cena egzemplarza Białej gorączki Hugo-Badera to równowartość niemal sześciu godzin pracy przy minimalnym wynagrodzeniu. W Anglii jest z tym trochę lepiej: egzemplarz White Fever w angielskim tłumaczeniu to ok. trzy godziny pracy jeżeli zaopatrujemy się w księgarni, i ok. półtorej godziny jeżeli kupujemy przez Amazon. Bilet do londyńskiego kina na film Połów szczęścia w Jemenie kosztuje prawie tyle, ile książka Hugo-Badera i oczywiście cieszy się większą popularnością. Jakościowa analiza rzeczywistości kosztuje tyle samo, co bilet na dwugodzinny postkolonialny bal maskowy.

Zamiast polecać, należałoby napisać recenzję świetnej książki Michalskiego i Wasilewskiego; nie zrobię tego tylko dlatego, że niniejszy tekst jest przecież o rybie. W 81:1 czterdziestotysięczne Wyspy owcze pokazane są w całym bogactwie obyczaju, historii, peryferyjnych tęsknot i nadziei. Brian Adams święcący triumfy w każdej grupie wiekowej, brak wind typu pater noster, nieistnienie twarogu, Bill Clinton w niedopiętym rozporku, żeglarz-alkoholik podróżujący samotnie w towarzystwie kotki. Wstyd bycia Farerem, duma z bycia Farerką – i na odwrót. Wątek rybny mimo wszystko zwycięża: dorsz a sprawa farerska, grindwale a kondycja współczesnego kapitalizmu. “Oferta nie do odrzucenia obejmuje kurację spa, bobsleje, koncert muzyki eksperymentalnej, retusz skóry, lunapark, krioterapię i podróż do Niemiec lub Francji. Uczestnik musi spełnić jedno kryterium: być martwą rybą.” Szczegółowy opis obróbki czarniaków[1] struktura zatrudnienia w farerskich sortowniach ryb, psychiczna reakcja pracowników na uporczywy smród, moralny dylemat wobec polowań na grindwale – to wszystko składa się na precyzyjny portret zjawiska, z którym zmierzyć musi się współcześnie każde peryferyjne społeczeństwo: dylemat Tescokracji. Po co szukać rozwiązań lokalnych, po co dopasowywać modele konsumpcyjne do możliwości produkcyjnych rejonu, skoro wszystko można dostać w hipermarkecie? Tłuszcz grindwali jest Farerom niepotrzebny, gdyż nie trzeba już produkować na wyspach kredek, mydeł, maści i smarów; rytuał uświęcony tradycją stał się kłusownictwem (z którym próbowała walczyć nawet Brigitte Bardot). Ekologia jest na Wyspach Owczych uosobieniem obłudy: na Zachodzie hodujecie krowy by nigdy nie pozwolić im żyć, wsadzacie je w styropian i to jest w porządku, a zabijanie dzikich zwierząt na potrzeby własne jest barbarzyństwem? Farerowie zachowali rytuał polowań kosztem walki na armatki wodne z ‘hipsterskimi’ ekologami tudzież samą Bardot[2]; tę walkę muszą przegrać. Ktokolwiek pragnie polowań na grindwale, jest po prostu złym człowiekiem.

Tymczasem kultura popularna także ma do zaoferowania świeży przekaz rybny w niezapomnianym obrazie Połów szczęścia w Jemenie. W filmie poraża wszystko. Upraszczając, młoda agentka firmy w rodzaju PricewaterhouseCoopers wraz ze specjalistą-ichitologiem udają się na zaproszenie Dobrego Szejka do Jemenu, gdzie usiłują zarybić tamtejszą rzekę brytyjskim łososiem z rzek Elżbiety II. Zamieszany w sprawę jest, rzecz jasna, rząd brytyjski, który desperacko stara się wyprodukować ‘dobre wieści z rejonu’ więc najpierw wciąga sprawę łososi na listę priorytetów, po czym wycofuje się na skutek protestów brytyjskiego środowiska wędkarskiego (jak w każdym dużym europejskim kraju, ciche i sympatyczne wędkarskie lobby to ok. 2-3 miliony wyborców).  Premier, szefowa biura informacji i pracownicy ministerstwa to nędzne, pozbawione moralności paskudne ludki; ich brzydota ma jednak budzić rozbawienie. Tanie politykierstwo rządu i oporni wędkarze utrudniają walkę o spełnienie misji, tj. o zarybienie nieistniejącej jemeńskiej rzeki. Bez wsparcia rządu jedyną opcją pozostaje wykupienie łososi ze stawów hodowlanych Tesco – ryba jest prywatna, więc nikomu nic do tego; problem polaga jednak na tym, że rybie hodowlanej brakuje wiary w sukces (reporodukcyjny). Dobry Szejk, który zna prawdziwą wartość życia człowieka i ryby, tłumaczy swoim sprzymierzeńcom, że w jego projekcie tak naprawdę chodzi o oświecenie jemeńskiej ludności. W ojczyźnie jego projekt nie spotyka się ze zrozumieniem: „Zarzucają mi westernizację. Nic podobnego!” Siły zła już czyhają na Szejka. W rozmowach sam na sam z ichitologiem Szejk poucza: bez wiary nie ma nauki. Musimy wierzyć, że hodowlane ryby popłyną, że jemeńczycy zrozumieją, że hybris zostanie wybaczona.

Kiedy po wielu trudach dzielnej ekipie (Dobry Szejk, królewna consultingu i zwolniony z ministerstwa ichitolog) udaje się dopiąć swego, a hodowlane łososie w kluczowym momencie łączą się ze swym prawdziwym rybim jestestwem i decydują popłynąć w górę rzeki – wówczas następuje tragedia. Strażnik tamy wybudowanej przez Szejka zostaje zabity przez siły ciemności; tama zostaje otwarta i dzika fala zabija łososie. Ginie nawet jeden anonimowy Jemeńczyk. Co najgorsze, miłość królewny do ichitologa zadrży w posadach. Świadoma napięcia, jakie w tej chwili towarzyszy Wam, drodzy czytelnicy, nie zdradzę, czy hybris Szejka zostanie wybaczona a miłość ichitologa spełniona. Film ten, nakręcony w roku 2011 podczas największej w historii rewolucji w świecie arabskim, nie pokazuje jednego Jemeńczyka, nie zająkuje się o rewolucji i jej ofiarach, nie pokazuje ani jednej rozmowy Brytyjczyków, która wskazywałaby na istnienie jakiegokolwiek tła historycznego. Jemeński lud nie istnieje, jemeńskie kobiety to kolorowe zjawy w 3D, częstujące spragnionego podróżnika wodą z glinianego dzbana w erotycznie zwolnionym tempie. Ryby z hodowli w basenie Tesco są w stanie nagle popłynąć w górę sztucznej rzeki na środku pustyni, jeżeli tylko burżuazyjna energia i bermanowska wiara w sukces połączą się z siłą autentycznej, międzykorporacyjnej miłości. Ktokolwiek nie pragnie łososia na pustyni jest po prostu złym człowiekiem.



[1]              Czarniak: ryba z rodziny dorszowatych

[2]               Chciałoby się bez mała doradzić Farerom rozwiązanie à la Martin Masse. W filmie prezentowanym podczas tegororcznej edycji Planete Doc Review, „Osaczeni” w reżyserii Richarda Brouilletta pojawia się ten interesujący fanatyk, z zawodu specjalista w dziedzinie nauk politycznych. Twierdzi on, że jedynym antidotum na zanieczyszczenie rzek jest ich prywatyzacja. Zapytany, dlaczego tak sądzi mówi: myślę że można to stwierdzić z pewnością.

Mam obie nogi umyte.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura