Dedykuję wszystkim forumowiczom. Szczególnie tym, których znam osobiście, czy to z widzenia, czy to z gadania ;)
Nigdy nie zapomnę chwili, w której poznałam i pokochałam "Hymn".
Od dnia, gdy byłam na pierwszym koncercie Luxtorpedy i odkryłam piosenkę "W ciemności", minęło już trochę czasu. Moje życie układało się tak sobie. Nie było najweselej, ale nie było też przesadnie źle, innymi słowy - stabilnie. Miałam swoje tradycyjne górki i dołki. Ale jednak pozytywnego nastawienia do życia i rzeczywistości było we mnie coraz mniej i smęciłam coraz częściej. Jak by mnie jakiś psycholog wziął w obroty, to by stwierdził, że jestem osobowością depresyjną. To sporo wyjaśnia. W każdym razie w pewnym momencie zaczęłam się wszystkim martwić i dołować. Zgubiłam swoją podporę, swoją nadzieję i tylko starałam się jakoś przetrwać...
Wtedy właśnie odkryłam "Hymn", który był strzałem... prosto w serce.
Oczywiście było to ze sporym opóźnieniem w stosunku do moich znajomych, obeznanych w temacie, fanów zespołu od samego pocżatku jego działalności. Ja byłam zagapiona w porównaniu do nich. Pamiętam, że były to dni, kiedy wybierano hymn na Euro 2012. Ścierały się różne głosy i propozycje, ja z rodziną preferowałam "Piłkarską" Poparzonych kawą 3, a moi znajomi udostępniali po kolei najnowszy singiel Luxtorpedy "Hymn" z komentarzem: "To powinien być hymn Euro 2012!". Jednakże zespół nie wpadł na ten zbawienny pomysł, żeby swój kawałek poddać pod głosowanie, a ja nie wpadłam na pomysł, żeby ich singiel od razu przesłuchać. Przeskakiwałam udostępnione tubki, odkładają to na później i oczywiście do nich nie wróciłam.
Tak to jest, kiedy człowiek ma głowę naraz w stu tysiącach różnych spraw. Najwyraźniej nie byłam wtedy jeszcze wystarczająco wkręcona w Luxtorpedę.
Mój czas przyszedł juz po wydaniu płyty, "Robaków", którą zobaczyłam na półce w Empiku, wzięłam i bez zastanowienia kupiłam. Po czym poszłam do domu i wrzuciłam ją do wieży, żeby od razu przesłuchać, pochwaliłam się rodzinie: "Ludzie! Mam nową Luxtorpedę!" i puściłam płytę wszystkim. Z głośników poleciał riff "Psa Darwina", Litza wrzasnął: "Nie, nie wierzę, nie!", a moja rodzina odwrzasnęła: "Natychmiast wyłącz ten łomot i wrzaski!". Cóż miałam robić. Oświadczyłam, że są gupi i się nie znają i wyłączyłam, a płyta powędrowała na półkę, czekając na lepsze czasy, gdy będę mogła ją odsłuchać porządnie i pokochać.
Aż nagle zdarzyła się okazja.
Pojechałam razem z bratem na wieś. Tylko my dwoje, samochód i podobne upodobania muzyczne. To była jedna z najlepszych tras w moim życiu. Wrzuciliśmy "Robaki" do napędu, podkręciliśmy głośność, a brat na autostradzie wdepnął gaz. I oto po raz pierwszy usłyszałam "Serotoninę", "Gimlego", "Gdzie Ty jesteś". A potem zaraz posłuchaliśmy ich po raz drugi i trzeci. Ale jednak moją uwagę najbardziej przykuł wtedy "Hymn" właśnie.
Oooooo...
Wiara, siła, męstwo -
to nasze zwycięstwo!
Kiedy duch i serce jest silniejsze niż ciało
to ból wśród nieszczęść uczynił Cię skałą.
Tylu już przegrało, zabiła ich słabość,
Ty wśród nich wyciągasz dłoń po wygraną.
Ta zwrotka była dla mnie mocno na wyrost, bo czułam się słaba, pokonana, zdeptana. Zarówno duchowo, jak i w moim ciele, którego nigdy za bardzo nie lubiłam. Te wersy jednak obudziły coś we mnie, pozwoliły mi odnaleźć podstawę, punkt odniesienia. Spojrzałam inaczej na moje życiowe trudy. Odkryłam, że moge być skałą, klifem, o który biją fale sztormu, że to wszystko, co trudne, czegoś mnie uczy, "nie zabija, lecz wzmacnia", a "złoto w ogniu się próbuje". Że ja nie jestem z tych, których słabość zabija. Że czeka mnie wygrana, że smutki się skończą. Że ten Happy End jest możliwy i mnie czeka.
W każdym moim zwycięstwie jest pot i krew poświęceń.
Chcę ubrudzić ręce, by wybudować szczęście,
ubrudzić ręce, by wybudować szczęście.
A to bardzo dobrze czułam i wiedziałam. Każdy, nawet najmniejszy sukces bardzo dużo mnie kosztował... I wcale nie pocieszał za bardzo. Ale te słowa bardzo do mnie przemówiły. Zrozumiałam - znów - że moje szczęście będzie efektem mojej pracy, tego, co sama zrobię w życiu. Poczułam, że naprawdę chcę tę pracę, choćby ciężką, wykonać.
Na ziemię powaleni, wstajemy, nie giniemy -
ta krew już raz przelana, nie wyschnie wciąż i płynie!
To byłam ja. Byłam powalona na ziemię. I usłyszałam, że mam wstać, że nie zginę teraz. Że w moim życiu dzieje się coś ważnego, co nie zostanie przerwane tylko dlatego, że mi ciężko i mam depresję.
Oooooo...
Wiara, siła, męstwo -
to nasze zwycięstwo!
Ta siła i męstwo to może są męskie atrybuty, nie kobiece. Ale nie zmienia to faktu, że tego właśnie było mi trzeba. Ale nikt, niestety, nie mógł mi ich dać. Musiałam je sama w sobie odnaleźć. To właśnie usłyszałam - i zaczęłam szukać.
Nie czas wątpić, gdy się wali
silniejsza ma być wiara,
a przeciwności z bara rozwalać jak taran.
Czas spalać granice starań i przekraczać słabości ciała
Co tu komentować więcej? Druga zwrotka potwierdziła wszystkie moje refleksje i przypuszczenia. Że to teraz jest ten czas, żeby powstać, zeby nie wątpić, żeby przekraczać granice i rozwalać przeciwności.
Nie jutro, nie za miesiąc, nie za rok. TERAZ.
W każdym moim zwycięstwie jest pot i krew poświęceń,
chcę ubrudzić ręce, by wybudować szczęście,
ubrudzić ręce, by wybudować szczęście...
Na ziemię powaleni, wstajemy, nie giniemy -
ta krew już raz przelana, nie wyschnie wciąż i płynie!
Oooooo...
Wiara, siła, męstwo -
to nasze zwycięstwo!
Na ziemię powaleni, wstajemy, nie giniemy -
ta krew już raz przelana, nie wyschnie wciąż i płynie!
Dlatego się podniosłam i poszłam dalej, już silniejsza. A "Hymn" towarzyszy mi od tamtego momentu i wiele razy umacniał mnie w chwilach próby i ratował z kryzysów.