Marek Migalski Marek Migalski
1490
BLOG

Między szczytem Rady, a decyzją Parlamentu

Marek Migalski Marek Migalski Polityka Obserwuj notkę 26

Wczorajszy szczyt przyniósł Polsce umiarkowany sukces. Nie jest tak, że to wielkie osiągnięcie Donalda Tuska, bo inna ekipa, także pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego, osiągnęłaby mniej więcej to samo. Bo to się nam po prostu należało. Żałosne jest więc robienie z tego cyrku, jako historycznego osiągnięcia Rzeczpospolitej i to w stylu Gangu Olsena, który bierze kasę i krzyczy, że jest klawo. Niesmaczne jest też to, w jak gadżeciarski sposób prezentowano ten sukces:  w całej Europie jedynym premierem, który tak ambarasująco się zachował, był – niestety – nasz Tusk. Wygląda na to, że cała strategia PO polegała na tym, żeby z funduszy spójności osiągnąć owe 300 miliardów złotych, obiecanych w kampanii wyborczej – nawet kosztem finansowania rolnictwa. To pokazuje, że ta ekipa nie potrafi myśleć w kategoriach szerszych, niż partyjne i myślenie państwowe jest dla niej ciężko osiągalne. Podsumowując – umiarkowany sukces, należny nam jako szóstemu największemu krajowi Unii, spuentowany krępującą konferencją prasową i pewną dyskryminacją polskich rolników. Gratulacje za zrobienie tego, co należało zrobić i krytyka za to, w jaki sposób jest to rozgrywane na krajowym podwórku.

Teraz kolej na Parlament Europejski. Szefowie czterech największych grup politycznych zapowiedzieli veto wobec wczoraj osiągniętego kompromisu. Zrobili to więc  i szefowie tej frakcji, w której jest PO z PSL, jak i tej, w której jest SLD. Jedyną grupą, która nie zapowiedziała odrzucenia porozumienia, był ECR, w którym są PJN i PiS. Ciekawe, jak dzisiaj politycy PO będą tłumaczyć, że to głosami ich kolegów frakcyjnych odrzucone będzie historyczne (czy jak napisał jeden z platformerskich eurodeputowanych – kooooosmiczne) osiągnięcie polskiego rządu. Widząc, co się dzieje przy tej okazji, nabieram coraz większego dystansu wobec działań izby, w której sam zasiadam.

Traktat Lizboński przyznał PE prawo do zawetowania budżetu Unii. I uważam to za błąd. Dlatego, że wzmacnia to federalistyczne tendencje w UE i osłabia wymiar międzyrządowy. Osobiście jestem zwolennikiem tego drugiego i przeciwnikiem pierwszego. Z tego powodu niechętnie obserwuję zwiększanie uprawnień PE, pomysły wyboru powszechnego „prezydenta Unii” i inne tego typu pomysły. Za niemądrą ideę uważam także właśnie dopuszczenie PE do współdecydowania o budżecie unijnym. To prawo powinno być zarezerwowane dla szefów rządów i państw – to oni mają odpowiednie narzędzia, instrumentarium eksperckie i mandat społeczny do tego, by sensownie podejmować decyzje w sprawach bardzo skomplikowanych i wymagających wielopiętrowych kalkulacji. Europosłowie będą się kierować co najwyżej swymi mniemaniami, artykułami prasowymi, wskazaniami swoich rządów, żądaniami swojego zaplecza partyjnego i ogólnym dobrym samopoczuciem. Z tego, jaką rolę ogrywał Martin Schulz na szczycie, można wnosić, że chodzi to także o walkę między instytucjami. Choć doceniam marketingowe talenty szefa PE (bo z obserwatora, jakim był w istocie, pokazał się nieomal jako współsprawca całego zamieszania), to jednak ambicje, by PE wtrącał się do wszystkiego, co dzieje się w UE, uważam za niezdrowe. Poza tym, Schulz wkurzył mnie tym, że już podczas szczytu mówił, co PE zrobi, lub czego PE nie zrobi. Nikt mu nie dał takiego mandatu i było to handlowanie czymś, czego właścicielem się nie jest.

Z tych wszystkich powodów uważam, że PE powinien trzymać się z dala tego, co zostało wynegocjowane przez mądrzejszych, niż on. Uprawnioną do zawarcia budżetowego dealu jest Rada Europejska i PE powinien to po prostu zaakceptować . Dlatego w głosowaniu Parlamentu nad budżetem Unii  prawdopodobnie zagłosuję za jego przyjęciem, lub … nie wezmę udziału w głosowaniu. Chyba, że ktoś mnie przekona sensownymi argumentami do zmiany zdania. Ktoś ma ochotę?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka