Newsweek Polska Newsweek Polska
1910
BLOG

Rozbierzmy tę choinkę

Newsweek Polska Newsweek Polska Rozmaitości Obserwuj notkę 76

Ludzie niczego tak nie lubią jak niedopowiedzeń.

To nie mógł być przypadek, że jednym z symboli Bożego Narodzenia stała się choinka. Drzewko odcinane od korzeni, wywożone ze swego naturalnego środowiska, a następnie obwieszane masą świecidełek i łakoci, czczące Boże Narodzenie cichym umieraniem w zabójczych dla siebie warunkach.

Umajone w środku grudnia drzewko jest dla mnie kwintesencją kłopotu, jaki mam ze świętami. Zastanawiam się, na ile emocjonalne i parareligijne błyskotki są w stanie przysłonić mi ich sens. Już, już mi się wydawało, że wiem wszystko, gdy skonstatowałem, że prezenty, cudne, niekończące się śniadania i najazdy znajomych to tylko komentarz do filmu, jaki w tych dniach wszystkim, którzy chodzili na religię, wyświetla się z tyłu głowy. Maryja oraz stary Józef na osiołku, źli betlejemici, co nie dają im noclegu, żłób, wół, osiołek, uśmiechnięte dzieciątko z wykonaną z pozłacanego drutu aureolą. Elokwentni pastuszkowie i Kwiryniusz, rzymski urzędnik, który załapał się jak Piłat do Credo, wywoływany co roku nad setkami chrześcijańskich stołów, przy których w wigilijny wieczór czyta się stosowny fragment ewangelii Łukasza.

Następnych kilka lat przyszło mi poświęcić na demontaż tychże malowniczych dekoracji. Rzecz najprostsza: Jezus nie urodził się wcale w roku 0, a najpewniej w 6 – jakkolwiek głupio by to brzmiało – przed Chrystusem. Spisu, który wygnał świętą rodzinę do Betlejem, wcale nie zrobił Kwiryniusz, ale Sencjusz Saturninus. Józef wcale nie był stary (wiek oraz emploi alkoholika – na części obrazów towarzyszy mu nieodłączny bukłaczek – dorobiły mu świętoszki zatroskane o dziewictwo Maryi). Nocleg w Betlejem znaleźć się dla nich musiał, Józef wracał wszak w swoje strony. Krewniacy, traktując źle jego brzemienną żonę, byliby skończeni w świecie, w którym gościnność należała do podstawowych reguł. Być może zajęty był pokój gościnny, państwo młodzi zamieszkać więc musieli wraz z gospodarzami. Ówczesne domy miały zaś sekcję, gdzie na noc spędzano gospodarskie zwierzęta, żłób stał więc – można przypuszczać – wręcz na salonach. Pastuszkowie z kolei musieli być w takim szoku, że nie mieli chyba głowy do wyśpiewywania całej teologii, którą dziś wkładamy w ich usta. Pasterz, wieśniak to w tamtych czasach synonim nieczystości, dla pobożnych miał rangę zwierzęcia.

Łukasz, który pisał swoją ewangelię 80 lat po tych wszystkich wydarzeniach, chciał utkać gobelin, połączyć ze sobą wiele wątków. Pokazać, że Jezus przychodzi na świat jako Dawca Pokoju znacznie bardziej skuteczny niż wynoszony wówczas pod niebiosa cezar August, że chce być Panem wszystkich (stąd pasterze), że chce być dla świata pokarmem (stąd leżenie w żłobie). Łukasz chciał, by świat zrozumiał doniosłość wydarzenia, a nie, by ustalał, czy wspomniane przez niego pieluchy były z tetry, czy może były to jakieś ówczesne pampersy.

Powiedział tyle, ile uznał za wystarczające, by ocalić Tajemnicę. Ale ludzie niczego tak nie lubią jak niedopowiedzeń. Przez wieki do opowieści o Bożym Narodzeniu w miarę teologicznych i publicystycznych potrzeb dodawano więc niestworzone rzeczy. Gdy trzeba było spierać się o dziewictwo Maryi, w apokryfach pojawiła się położna Salome, która palcem sprawdzała, co trzeba (a za karę ów palec jej usechł). I pojawił się Egipcjanin, który leczył opętanie okładami z Jezusowych pieluszek. Zwolennicy tezy, że Jezus był jednak bardziej Bogiem niż człowiekiem, cytowali Go, gdy mówił, że ssie matczyną pierś jedynie dla kamuflażu. Takie podejście do świętej historii trwa w najlepsze – czytałem ostatnio esej brytyjskiego teologa, który przekonuje, że Jezus, jeśli miał być w pełni człowiekiem, musiał mieć w sobie również DNA ojca. Teolog ów stawia rzecz jasna na Józefa, nie wpadając jakoś na pomysł, że skoro Bóg jest twórcą DNA, mógł całym procesem zarządzić bez szkody dla praw biologii wpisanych w ten świat.

Wszystko to – niczym kolejne bombki – oddalać nas będzie od istoty. Rozbierzmy tę choinkę czym prędzej! Jeden z jej poziomów wyczuwa każdy, kto niezależnie od obecnych przekonań choć raz w życiu przeżył Boże Narodzenie i jest – jak pisał Chesterton – chrześcijaninem choćby w psychologicznym, niekoniecznie religijnym sensie. To wstrząsające i powracające co roku przed oczy doświadczenie kontrastu, paradoksu płynące z obrazu małego dziecka i otaczającej go pod betlejemskim niebem wszechpotęgi podtrzymującej świecące nad nim gwiazdy. Poziom drugi, dostępny absolutnie każdemu, to celebracja nowego życia. Wszak póki rodzą się dzieci, póty ten świat może mieć nadzieję, otwierać kolejne rozdziały. Poziom trzeci – dla tych co wierzą – to cudowny miks objawienia z tajemnicą. Nadziei dla wszystkich w połączeniu z czymś superintymnym, o czym wiedzą tylko matka i jej Dziecko. Boże Narodzenie – tu znów Chesterton – to nie hinduska konferencja pokojowa i nie skandynawski (u nas – góralski) festyn zimowy. Kobieta rodzi Syna, w tym w zasadzie jest wszystko – po co dodawać coś więcej?

Szymon Hołownia

Czytaj więcej opinii publicystów Newsweeka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości