Na wstępie od razu zadeklaruję: Nie zgadzam się z tezą notki autorstwa Zbyszka jakoby "PiS odniósł miazdżące zwycięstwo" w niedzielnej elekcji. Zbyszek w swej notce zamiescił garść argumentów na poparcie swojej tezy, ja jednak postanowiłem bazować na liczbach, a mówią one jasno: Prawo i Sprawiedliwośc w wyborach parlamentarnych roku 2011 otrzymalo o prawie milion głosów mniej niż cztery lata wczesniej (4 295 016 wobec 5 183 477). Nie jest to więc wynik miażdżący, nie mozna go też nazwać dobrym, zwłaszcza że i PO otrzymała w niedzielnych wyborach mniej glosów niż cztery lata wczesniej i to ponad milion mniej.
PiS odniósł jednak pewien sukces: Pozostał liczącą się partią opozycyjną w parlamencie. Jest to sukces o tyle znaczący, ze były podstawy do tego by przypuszczać, że partia Jarosława Kaczyńskiego nieznacznie te wybory wygra co dopiero było by kłopotem dla ugrupowania. jak bowiem pisałem w marcu tego roku PiS nie powinien w ogóle starać się o wyborcze zwycięstwo dopóki nie będzie przesłanek wskazujących na to, że może on uzyskać wynik dający mu co najmniej 231 mandatów w sejmie a co za tym idzie możliwość sformowania większościowego rządu. W mojej ocenie sytuacji jest to bowiem wymóg absolutny do sprawnego rządzenia na pozornie rozdrobnionej, ale faktycznie maksymalnie spolaryzowanej i zabetonowanej na amen polskiej scenie politycznej. Bo niby mamy dziś w parlamencie pięć ugrupowań wobec czterech w poprzedniej kadencji (dla mnie idealnie byłoby, gdyby były tylko trzy: PO, PiS i SLD dlatego pisałem wczesniej o konieczności wyoutowania PSL a docelowo dwa - SLD i PiS jako naturalni adwersarze) ale stało się inaczej, inna sprawa, że róznica jest czysto kosmetyczna bo PO, PSL, RPP i SLD to faktycznie jedynie różne macki tego samego cefalopoda które zdobyły łacznie 70% głosów podczas, gdy jedyny realnie opozycyjny PiS - niecałe 30%. Macki pełniące role partii rządzącej i satelitów - kandydatów na koalicjantów robiących tłok, szum w interesie i dających wyborcom złudne poczucie możliwości wyboru. Co by sie zatem stało, gdyby wyniki PiS i PO były odwrotne? Gdyby to PiS uzyskał 40% a PO 30%?
Chyba nietrudno się domyslić mając w pamięci kadencję 2005-07. a nawet gorzej, bo z kim PiS miałby zawiązać koalicję? Z SLD? Z PSL? Z Palikotem?
Co zatem robić?
Po prostu czekac na swój czas. Bo czas PiS - i powtarzam to do znudzenia - jeszcze nie nadszedł ale pod czas ów położone sa bardzo mocne podwaliny krótkiej kadencji 05-07 która - co także uparcie powtarzam - nie mogła zdemontowac postkomunistycznego "nowego porządku III RP" ale mogła, i zrobiła to doskonale, ów porządek obnażyc i pokazac go w całej okazałości wszystkim tym, którzy chcieli patrzeć. Wiele to dało opcji niepodleglościowej, której poparcie od czasów Ruchu Odbudowy Polski i Porozumienia Centrum rosło z wartości w granicach błędu statystycznego do poziomu 26% w roku 2005 (około 3 milionów głosów) a 5 milionów głosów dwa lata później.
Czego potrzebuje PiS aby REALNIE wygrać i zacząć samodzielnie rządzić?
Tego samego, co miała w październiku 2007 Platforma - psychozy. Tylko tyle. Musi poczekać na sprzyjający czas i wtedy przeprowadzić zdecydowana, miazdżąca kampanię wyborczą. O grupę docelową takiej kampanii jestem spokojny - ludzie może nie znają się na polityce ale potrafią liczyć, zwłaszcza swoje pieniądze. To wystarczy. Deficyt budżetowy jaki zafundowała krajowi koalicja PO-PSL i długi na konsumpcję ponad stan same się nie popłacą.