Oktawiusz Oktawiusz
109
BLOG

Czy Ameryka to obciach?

Oktawiusz Oktawiusz Polityka Obserwuj notkę 15

Za każdym razem, gdy co roku przekraczam w Nowym Jorku granicę Stanów Zjednoczonych mam nieodparte odczucie, że znalazłem się w nieodpowiednim miejscu.  Tak było i tym razem.  Od ostatniej zmiany zielonej karty (mam ją od 1995 r.) już co prawda jestem „resident”, a nie „alien”, ale ciągle coś tu jest nie tak. Przygłupawy imigracyjny urzędnik dopytuje się mnie jak zwykle, dlaczego tak długo przebywam w Polsce. Na co ja mu niezmiennie odpowiadam, że studiuje (choć to od paru lat już nieprawda). Na co on z kolei ceremonialnie i z groźną miną informuje mnie, że ONI mogą MI zabrać moją zieloną kartę, jeśli tak nadal będę postępował. A zgodnie z prawem powinienem siedzieć pięć lat w USA i wyczekiwać na egzamin na obywatelstwo. Potem pieczątka i sru po walizki…

Mój rocznik to 1980. Jestem z tego pokolenia, które chyba ostatnie liznęło upadającej komuny. Oczywiście w postaciach zabawnych. Jeśli ktoś miał rodzinę w Stanach, albo na Zachodzie wyróżniał się w klasie super-kolorowym piórnikiem z automatycznie otwierającym się schowkiem na gumkę. A jeśli ktoś nie miał rodziny za granicą to był szczęśliwym posiadaczem piórnika uszytego z materiału przypominającego dżinsy. Nie chcę się na ten temat rozpisywać. Czytałem już trochę tekstów ze wspomnieniami mego pokolenia. Świat zdychającej komuny oczami 6-10 letniego dziecka był jedyny w swoim rodzaju.

Nie pomylę się chyba zbytnio, jeśli powiem, że moje pokolenie, czy rodzice tego chcieli, czy nie, wychowało się w autentycznym kulcie dla Stanów Zjednoczonych. Pierwsze doświadczenie to moc reganowskiego dolara. Znacie te opowieści. Gdy ciocia przysyłała ci 50 dolarów, rodzice byli wniebowzięci. Spory zastrzyk gotówki dla domowego budżetu. Dolar – każdy się o nim wyrażał z szacunkiem.  Potem przyszły pierwsze amerykańskie filmy oglądane w kinach lub na magnetowidach. Ok, przyznam się bez bicia. Ja i wielu moich kolegów „Wejście Smoka” i „Gwiezdne Wojny” oglądaliśmy ok. 50 razy. Mój rekord to oglądanie tego samego filmu z Bruce Lee cztery razy w ciągu jednego dnia. Oni mówili po angielsku. I każdy wiedział, że to są amerykańskie filmy. Nawet w PRL-owskim 5-10-15 były piosenki Beatlesów i nauka angielskiego wg tekstów ich piosenek. A jak o Beatlesach, no to o muzyce. Czy ktoś z mego pokolenia słuchał innych, niż angielskojęzycznych, czyli najczęściej amerykańskich wykonawców? Tym bardziej, że wielu z mego pokolenia nie miało starszego rodzeństwa, które wprowadziłoby ich w klimaty polskiego rocka lat 80-tych.  No i rzeczy interesujące chłopaków. Samochody, wielkie ciężarówki i w końcu ich niepokonana armia, gdzie jak wiśniewka na torcie uśmiechał się młody Tom Cruise z „Top Gun”. Ameryka. AMERYKA! To słowo wymawiało się z odpowiednim namaszczeniem.

Mój pierwszy wyjazd do Stanów miał miejsce w 1995 r. Miałem wtedy 15 lat. Mocne uderzenie. Tak bezlitosnego obdarcia z mych dziecięcych mitów nie spodziewałem się. Po dwóch miesiącach spędzonych w Nowym Jorku byłem przekonany – to miejsce nie dla mnie. Co nie oznaczało, że nie dostrzegałem doraźnych korzyści. Po miesiącu pracy, jako pomocnik w firmie remontowej zarobiłem swoje pierwsze 1200 dolarów, co w 1995 r. w Polsce wystarczyło na niezły komputer i dobrej klasy rower górski.  I w ten sposób co roku jeździłem na wakacje do Stanów, aby dorobić sobie do kieszonkowego.

Na początku czułem się uprzywilejowany. Ale w okolicach 2000 r., gdy moje pokolenie zaczęło studiować wyjazd do Ameryki był już na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło być studentem, posiadać w kieszeni ok. 3000 zł i wio! Tak działały tzw. agencje studenckie. Jeśli ktoś z mego pokolenia nie odwiedził Stanów osobiście, to z pewnością ma przynajmniej jednego znajomego, który to zrobił. Zawsze bardzo mnie interesowały ich wrażenia. Te wyjazdy do Ameryki to w końcu kawał mego młodego życia.

Początek wyglądał podobnie. Ok, może anglosaski system prawny i ich zasada prawdomówności to wielkie dziedzictwo kultury i cywilizacji, ale jakoś nigdy nie mogliśmy skumać, dlaczego musieliśmy potwierdzić w papierach, że nie jesteśmy narkomanami, prostytutkami, albo terrorystami. Nie znam osoby, która nie uznała tego po prostu za coś obraźliwego. Kolejne wrażenie już na miejscu to NIEWYOBRAŻALNA TĘPOTA przeciętnych Amerykanów. Przepraszam, musiałem to podkreślić. Edukację mamy w Polsce chyba niezłą. Proszę sobie zatem wyobrazić młodego studenta z Polski, który na co dzień musi obcować z tymi wszystkimi Joe, Susan, Bobem, Apollo, Heather, Chrisem etc. etc., którzy w codziennej rozmowie sprawiają wrażenie człowieka chorego na umyśle. Tak, dokładnie taka była powszechna diagnoza. Oczywiście wiedzieliśmy, że oni są normalni. Ale sposób myślenia i wysławiania tego, co myślą w naszej kulturze był bliski charakterystyki lokalnego idioty lub imbecyla. Po prostu – student jadący na wakacje do roboty do Stanów nie lądował wśród inteligencji w zarządzie banku, ale w zwykłej pracy, którą powierza się młodzieży. Czasami dochodziło do sytuacji zabawnych. Może nam gorzej szło w „speakingu”, ale już we „writingu” i „readingu”, w czym nas ostro trenowano w szkołach, szło naprawdę nieźle. Moja koleżanka na przykład pisała dla swego szefa Amerykanina (właściciela niewielkiego hotelu) pisma i podania, bo on choć pisać i czytać umiał, to robił to w stylu „amerykańska język barzo trudna”. Inną rzeczą, która praktycznie wszystkich raziła to ta ich dziwna religijność. Każdy chodził do jakiegoś kościoła. Ten do baptystów, tamten do kościoła dla rockersów.  Wszyscy żarliwie wierzyli i mówili o Dżizusie.  Zalewaliśmy się z kumplami z naszego skądinąd sympatycznego szefa, który słuchał w radiu nabożeństwa ze swego kościoła, a obok leżała gruba stera pornosów. Ok, nikt z nas nie uważał się za świętego, ale cała ta Ameryka po 3-4 miesiącach zaczynała przypominać ZOO. Może fajnie jest je zwiedzić, ale mieszkać w nim? Do tego wszystkiego dochodziła w końcu zwykła proza życia, a ogólne wrażenie o naszej krainie szczęśliwości z dzieciństwa można było zamknąć w słowie – obciach.

Teraz powoli dobijamy do 30-tki. Każdy wie, że w tym wieku człowiek zaczyna już patrzeć na życie trochę inaczej. Jasne, jeszcze swoją „czarku hawna” musimy w życiu wypić i wielu rzeczy możemy nie rozumieć. Ale już chyba nie można o nas powiedzieć: dzieciuchy. Do Ameryki się już raczej nie opłaca jeździć. Wiadomo, Unia, słaby dolar, sytuacja gospodarcza w Stanach etc. Jednak proponowałbym zainteresowanym osobom przyjrzeć się, jak moje pokolenie postrzega Amerykę. Pokolenie, które wkrótce będzie rządzić tym naszym majdanem. Ostatnio chcieliśmy ze znajomymi znów pojechać do Ameryki. Na kilka dni. Na zakupy. No ale znów trzeba będzie przyrzekać, że się nie jest narkomanem… I pisze to w formie zabawnej.

Moja osobista teza jest taka: Ameryka straciła moje pokolenie. I jest to strata nieodwracalna. Bo być może byliśmy ostatnim pokoleniem, które wychowało się w autentycznym kulcie dla Stanów Zjednoczonych. No i chyba ostatnim pokoleniem, które wychowane w zakompleksieniu, mogło być łatwo „kupione” przez zwykłe gesty serdeczności i poszanowania. Jeżeli dodamy do tego, że Polska jako taka jest już jednym z niewielu proamerykańskich krajów w Unii Europejskiej, ta strata wydaje mi się tym dotkliwsza. Nowe pokolenie jest już wychowywane na modłę unijną. Na pewno nie proamerykańsko.Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Czas pokaże. Szkoda tylko, że Ameryka wypuściła tego „wróbla, co miała w garści”…       

 

Oktawiusz
O mnie Oktawiusz

Gdy miałem 9 lat byłem strasznie zdziwiony, że na prezydenta wybranego tego złego, czyli Jaruzelskiego.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka