Pojechaliśmy do Konrada, mojego ojca chrzestnego. Stefan: „ho ho ho…” dodawał sobie rano animuszu, trzy lata w końcu starszy od swojego brachola; przed lustrem wiązał krawat i pohukiwał w oczekiwaniu na zapowiedziany wyjazd. W Polsce byłem, opisuję, jak było.
Binio nas załadował, Stefan z przodu, Stefan z tyłu, Stefan znowu jednak z przodu, wyciągnij-se nogi Tatuś do nawiewu…, (ja na to od razu: „heh, Tatuś, jedziemy do Holandii…"), (Stefan w odpowiedzi: „ty zasrańcu, ja ci dam Holandię, sama utanazja i pedały! I nie gadaj, gdzie mam siedzieć, bo sam-se siądę!”). Binio oczywiście łypie i potakuje, maminsynek! Śnieg sypie. Śniegi, zasypana chata.
Binio kupił 13 puszek wcześniej, Pan Józek dostał klucze "jak nas nie będzie", żeby Kropka i Erwirę w obejściu futrować, a i uważać, baczenie mieć, kurek gazu dokręcać, wreszcie: brum brum, pojechaliśmy. (Puszki z psem na okładce, Erwira skarmia psią paszę łapczywie od lat, tyle, że słabo na razie szczeka).
Jedziemy, jedziemy na wschód naszego kraju, Stefan się znowuż przesiada, Binio mruczy pod nosem, że za dużo przystanków, śniegi walą w zachodniopomorskim, Stefan mówi, że jak zima, to i śniegi. Ja – nic. Zajeżdżamy po dwóch godzinach do wuja Kondzia czyli do stefanowego Brachola. Wujek Kondzio w takiej sobie jest – bym rzekł – kondycji, rurki mu z klaty trochę wystają, w pidżamie i na wózku, ale – bez przesady.
Oczywiście Ciocia Kazia, oczywiście: „siądźcie”, oczywiście: „kawa, herbata, noclegi, jedzenie, jak was dawno nie widzieliśmy, zostańcie na noc” i tak dalej.
A ja tylko czekałem, przez cały czas ich spotkania, na jedno: ”ty wiesz!”.
***
(Dwa lata wcześniej, stylizuję mniej-więcej wypowiedź Stefana):
…było tak – mówi Stefan – że na rok przed wojną, jak miałem 7 lat, a Kondzio miał, cicho cicho, ze pięć, to znaleźliśmy w stodole dubeltówkę, ale że jednorurkę. Urżnięta była, łamana, jednolufowa, ale u nas się mówiło, że „dubeltówka”.
…w środku, zajrzałem, patron był, złożyłem, strzeliłem w niebo. Nic. Potem jeszcze raz i znowu: nic. Dałem Kondziowi, on tak samo odciągnął kurek i paf: nic! No to ja w Kondzia celując z obrzyna i cyk: - nic. Kondzio we mnie w odpowiedzi, w twarz, kurek odciągnął: nic. Patrzymy: jedzie listonosz na rowerze. Wystawiamy lufę, Kondzio celuje, ja strzelam. Nic.
…złapał nas w stodole brat Stasiek. Najpierw złamał strzelbę, potem zatrzasnął, strzelił w powałę, a potem tak nas pobił, tak nas pobił, ale tak nas pobił, że nie chce mi się gadać! I dlatego zawsze, zawsze jak się z Kondziem widzimy, to mówimy sobie: „ty wiesz!”.
Powiedzieli sobie. Byłem świadkiem.