Usunąłem wczorajszy wpis, bo był za bardzo ponury; dotyczył śmierci. Tymczasem mamy przednówek, ciśnienia niesprzyjające, świeżych warzyw i owoców brak, chondryty węgliste atakują Czelabińsk, ruch Ziemi zgodnie z efektem Coriolisa obala nas w prawo, Aborygenów w lewo, pływy oceanów takie, pływy śmakie, słowem: również i wpis był niestabilny, a nie o to przecież chodzi, by bliźniego dołować, czyż nie?!
Będzie zatem optymistycznie: udaję się do szpitala i nie jest to byle jaka wiadomość. Szpital jest irlandzki, a na dodatek imieniem św. Jamesa albo św. Luka Ewangelisty. Formę „udaję się” zastosowałem z rozmysłem; ma to zabrzmieć tak samo, jak przechwałka sąsiada-gołodupca, który mówi: „…no, a teraz kupuję nowy samochód i wstawiam do chaty nowe okna”. Sąsiad, który tak mówi (od zeszłej wiosny zresztą) niczego nie kupi, tylko się tak chwali, a ogólną niemożność sąsiada zdradza użyta forma czasu teraźniejszego.
Do rzeczy. Poszedłem do mojej pani doktor po skierowanie, ona ładnie wypisała, zajrzała w komputerek i pyta czy byłem zaszczepiony w Polsce na „coś tam wątroby typu Be”. Bo ja wiem? Może byłem, a może i nie byłem. A bo co? Pani doktor łypie, na razie nie mówi o co chodzi tylko prosi znienacka, bym jej pokazał wszystkie swoje tatuaże. Zwariowała, myślę, ale mówię, że nie mam czego pokazywać, bo tatuażu nie mam, choć mam, owszem, w tej kwestii pewien plan.
Od słowa do słowa: lepiej, żebym się zaszczepił na to coś typu Be, bo się mogę zakazić (zarazić?) żółtaczką w szpitalu św. Luka, a pytanie o tatuaż to było, bo wytatuowani są bardziej podatni; potencjalnie zakażeni czy coś takiego. Takie buty. Aha – i że szczepienie mam w pakiecie darmowe, nic, tylko brać.
Hm. Ale co mi grozi jak się nie zaszczepię? Grozi nie grozi – ona na to - zaraz tam grozi, choć trochę grozi, bo jak się zaszczepię, to nie zapadnę i mamy prewencję z głowy i nikt nikomu dupy nie będzie suszył, nikt nie będzie odpowiadał, że niezaszczepiony na chirurgię poszedł i zapadł. Ale to jest konieczne? Nie jest, mówi ona, choć lepiej, żeby się zaszczepić, bo to nigdy nie wiadomo, ament.
To ja najwyżej przyjdę jutro, mówię, żegnam się z panią doktor, wychodzę kupując najtańszą kawę w kubeczku, a potem jaram ćmika z przemytu, ale dobre, a potem idę po konsultację do Salmonsika. Siedzą, owszem, stali bywalcy, mówię im o tym cośtam typu Be, pijemy browary, jedni mają zdanie na tak, a inni na nie. Nic nie wynika.
W chacie odpalam internecik podążając za imperatywem zdobycia wiedzy i chęcią ratowania o ile nie życia, to choćby zdrowia. W necie jeszcze gorzej niż w Salmons Inn: chaos, sprzeczne dane, wykluczające się prognozy, brak stabilności. Srać na to, myślę, nie będę sobie wszczepiał niewiadomo-czego. Ale patrzę, jest na fejsbuku taka moja znajoma, co rzeczywiście się zna na różnych rzeczach. Słuchaj, mówię, brać to typu Be czy nie brać, Ty matka dzieciom i żona mężowi i się znasz, więc mów mi jak na spowiedzi, nieważne rzeczy pomiń, bo już je znam.
Ona (spodziewałem się „brać, ale może i lepiej nie brać…”) mówi tak: Jak się zarazisz, zakazisz tym dziadostwem, to nie umrzesz, wyleczą cię, da się żyć. Tyle tylko, że do końca życia masz szlaban na alkohol, bo byle jakie jedno piwo wpędzi cię do grobu, wątroba nie wytrzyma, reszta życia Wielki Post (powiedziała jakby znała wielkopostne obyczaje Stefana).
Z mądrym to i przyjemnie pogadać, nieprawdaż?! Od razu oczywiście zadzwoniłem do pani doktor, zarejestrowałem się na wizytę, jednak trzeba dbać o wątrobę!