Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1203
BLOG

O Wielkim Cesarstwie Beneluxu, czyli Mars napada

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk UE Obserwuj temat Obserwuj notkę 11

             Wczoraj spadła nam na nasze biedne głowy informacja, że w Europie pojawił się nowy plan, by w związku z kryzysem, jaki ową Europę ogarnął, dokonać w niej podziału na część lepszą i gorszą w takiej proporcji, że lepszą część stanowić będą Belgia, Holandia, Luksemburg, Francja i Niemcy, gorszą natomiast cała reszta. Czy owo oświadczenie związane jest z najświeższą deklaracją niemieckiej prokuratury, że tamtejszy aparat bezpieczeństwa nie jest już praktycznie w stanie zagwarantować ludziom bezpieczeństwa, czy może z jakiś innych powodów, tego oczywiście nie wiem i szczerze mówiąc nie bardzo mnie to interesuje. Mam bowiem tu i tak swoją własną teorię, którą mi podpowiedział ów prosty fakt, że z tą szczególną propozycją nie wystąpili, wbrew temu, co by się nam mogło zdawać, ani Niemcy ani Francuzi, lecz owa wesoła trójka, znana nam pod nazwą „Benelux”, ukutą jeszcze w tych bardziej normalnych czasach, kiedy oni wszyscy mieli świadomość, że, poza może Holandią, żaden z nich samodzielnie nie jest w stanie zdobyć jakiejkolwiek pozycji gdziekolwiek. Otóż ja podejrzewam, że wobec nieuniknionego upadku Unii Europejskiej w dzisiejszym kształcie, oraz zarządzanej przez dotychczasowe towarzystwo, musieli jako pierwsi zareagować ci, którzy na owym krachu muszą stracić najbardziej, a więc jednocześnie ci, którzy na przekręcie, który do tego krachu doprowadził, zyskali najwięcej, czyli przede wszystkim Belgia – tak pięknie swego czasu określona przez Nigela Farage’a, jako „non-country” –  no i Holandia. O Luksemburgu, jak się pewnie wszyscy domyślamy, wspominać nie musimy.

     Ktoś powie, że no dobrze, wiadomo, że ten cały Luksemburg to kiedyś słup, na którym zawieszone były nadajniki pirackich rozgłośni radiowych, a dziś wyłącznie jeden wielki biurowiec, w którym ludzie pracują od 12 w poniedziałek do 12 w piątek, oraz hotele, w których trzeba ich wszystkich przez ten czas przenocować i knajpy, gdzie im można sprzedać flaszkę i dziwkę. No i niech będzie, że jeszcze ta Belgia, która faktycznie nie bardzo wiadomo skąd się wzięła i kiedy. No ale Holandia? Tu już chyba musimy przyznać, że mamy do czynienia z poważnym zawodnikiem.

     W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić do kupowania najnowszego, holenderskiego właśnie, numeru „Szkoły Nawigatorów”, kwartalnika wydawanego przez Klinika Języka i dostępnego w firmowej księgarni pod adresem coryllus.pl. Ów numer otwiera mój tekst, który, o czym jestem głęboko przekonany, wyjaśni nam tę zagadkę. Oto jego fragment:

      „Oczywiście kiedy jesteśmy u siebie w domu, lub rozmawiamy ze znajomymi, ewentualnie jemy holenderską czekoladę, możemy sobie pofolgować. Wydaje się jednak, że kiedy jesteśmy na miejscu, a akurat owym miejscem nie będzie ani Amsterdam, ani Rotterdam, ani Haga, powinniśmy bardzo uważać, by w żadnym wypadku nie używać nazwy Holandia. Z owych dwunastu bowiem prowincji Królestwa Niderlandów, zaledwie dwie oznaczają Holandię, natomiast cała reszta ma swoją historię, swoją tradycję, no a przede wszystkim swoją dumę, a ludzie, którzy tam mieszkają, niekoniecznie potrzebują, by ich określać mianem Holendrów, choćby dlatego, że dla wielu z nich Holendrzy to wyłącznie banda bezbożnych, zaćpanych zboczeńców.

      To jednak w żadnym wypadku nie jest koniec zmartwień. Kraj nosi nazwę Królestwa Niderlandów, jego mieszkańcy to tak zwani „Dutch” (wydaje się, że samym „Holendrom” nie chciało się nawet wymyślić odpowiedniego przymiotnika i tu stosują zamiennie nazwę „Netherlands”), a zatem trzeba uznać, że tak naprawdę kraju o nazwie Holandia na świecie nie ma, natomiast owszem, istnieją dwie prowincje Północna i Południowa Holandia. A że tam tak naprawdę jest wszystko, co się kojarzy z Van Houtenem, wiatrakami, tulipanami, oraz piłką nożną, to już inna sprawa.

       Przed nami jednak jeszcze większe zmartwienia. Oto, ponieważ, jak wiemy, Niderlandy stanowią część Królestwa o nazwie Królestwo Niderlandów, na czele którego stoi tak zwana Rodzina Królewska, czyli konkretnie Wilhelm Alexander oraz jego argentyńska żona nazwiskiem Máxima Zorreguieta Cerruti, a ile razy oglądamy w telewizji piłkę nożną, czy jakikolwiek inny sport, widzimy wyłącznie Holandię, nie mamy innego wyjścia jak wprowadzić do naszych rozważań termin w języku polskim nieistniejący, natomiast w angielskim, a więc powszechnie obowiązującym, owszem, a mianowicie wspomniane wcześniej „Dutch”. Cóż to jest owo „Dutch”? Dziś, jeśli na świecie – jak już wspomnieliśmy, w zdominowanym przez język angielski – pojawia się temat Holandii, lub Niderlandów, a więc The Netherlands, czy też Holland, musi się też pojawić ów Dutch, czyli po polsku „Holendrzy”, lub „holenderski”. Dlaczego? Skąd? Rzecz w tym, że w języku staroangielskim słowo „dutch” oznaczało naród, co też zresztą przy okazji może nam wyjaśnić, dlaczego Niemcy mówią o swoim kraju Deutschland, o sobie Deutschen, a o swoim języku Deutsch. A wszystko to z kolei musi nas doprowadzić do wniosku, że tak naprawdę wszystkie te Niderlandy, Holandie czy nawet Deutschlandy, nie istniałyby, gdyby nie Brytyjskie Imperium. Owo przekonanie może wyłącznie wzmocnić fakt, że jak powszechnie wiadomo, określenie Niderlandy od samego początku i to właśnie w języku angielskim oznaczało położone nisko regiony. Mało tego. Nawet owa skromnie brzmiąca nazwa Holandia również ma swoje źródło w języku angielskim, w którym oryginalnie oznaczała ona teren zalesiony i odnosiła się do wyżej położonych prowincji owych Niderlandów, a po latach nagle się okazało, że opisuje cały kraj. Absurd? Owszem, tyle że cóż z tego?

      I to oni właśnie nam dziś próbują urządzać życie? Osobiście dziękuję bardzo, ale wolę się kontaktować z jednostkami nieco bardziej poważnymi. Mogą być nawet Marsjanie.

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka