Outsider Outsider
247
BLOG

Biedni milionerzy

Outsider Outsider Polityka Obserwuj notkę 7

 

Dawno, kilkanaście lat temu, ale już po roku 89, zostałem zaproszony na międzynarodową konferencję naukową, która odbywała się na terenie Stoczni Gdańskiej.

A właściwie to dyrektor mi tam kazał jechać mówiąc:

- Wiesz pan panie kolego, pan zdaje się coś tam rozumie w tym angielskim języku a ta konferencja to niestety ma być w tym języku, tak jakby, cholera, nie mogli gadać po polsku na tej naszej polskiej ziemi...

- No a ja, to rozumie pan, całe życie to tylko ruskiego się uczyłem, a i tak, cholera, gówno zapamiętałem.

No więc pojechałem na tę konferencję, chociaż ja angielskiego to uczyłem się przeważnie z tekstów piosenek jak „Hotel California" Eaglesów , utworów The Beatles czy ballad Scota Mc Kenzie z moim ulubionym San Francisco.

No może nie do końca tak z tym angielskim, bo pamiętam, że rodzice mnie zapisali na angielski chyba w czwartej klasie podstawówki, a tego angielskiego uczył polonista, który zainkasował po 50 zł od łebka, nauczył nas liczyć do dziesięciu a po kilku miesiącach oświadczył, że nie widzi żadnych szans, aby takim tumanom, znaczy nam, wbić do głowy chociaż podstawy tego szlachetnego języka.

I Konferencja się zaczęła.

Przyjechało na nią wielu zagranicznych i krajowych gości z różnych uczelni i instytutów, przeważnie związanych z transportem morskim oraz przedstawiciele firm kooperujących w budowie statków.

Dodam, że konferencję zaszczycił swoją osobą ówczesny wojewoda gdański, człowiek o zawsze posępnym i zatroskanym obliczu.

Nie będę tu zanudzał opowieściami o treści samej konferencji, bo to mogłoby zainteresować wyłącznie fachowców z branży a i Ci przeważnie mają zwyczaj zasypiać przy takim truciu.

Skupię się natomiast na fragmencie rozrywkowo - konsumpcyjnym, jako bardziej nasyconym humanizmem i przyjemniejszym w odbiorze.

Otóż oprawa rozrywkowo konsumpcyjna tej konferencji była na najwyższym poziomie, o który zadbał goszczący gości luksusowy hotel w Gdańsku.

Już pierwszy powitalny raut, a dodam, że byłem wtedy na czymś takim pierwszy raz w życiu, wprowadził moją osobę w stan osłupienia.

Czułem się tak, jak zapewne czuł się Nikodem Dyzma, gdy pierwszy raz ujrzał, jak się bawią możni tego świata.

W wielkim hollu hotelu witali gości kelnerzy przemykający dyskretnie z tacami pełnymi kieliszków napełnionych musującym białym winem, które podawano zapewne w takim samym celu jak żołnierzom wódkę na froncie, czyli dla odwagi.

Dzięki mądrościom wyniesionym przez przodków z wojen, po wypiciu pierwszego kielicha, moja odwaga wzrosła do tego stopnia, że odważyłem się uśmiechnąć do sympatycznej samotnej pani, która natychmiast wykorzystała ten mój samobójczy gest i zagadnęła do mnie po angielsku, że to bardzo miłe przyjęcie. Tak to przynajmniej zrozumiałem.

Zgodziłem się bez wahania, że miłe i po następnym kielichu mój angielski okazał się naprawdę znakomity. A ta miła, wykształcona Angielka, pani doktor od morskiego planktonu mówiła bardzo wyraźnie, dość wolno i sporo z tego udało mi się zrozumieć.

Tak od słowa do słowa dowiedziałem się, że Pani Margaret Thatcher bardzo im, to znaczy angielskim naukowcom, poobcinała budżet, w związku z czym ten Jej plankton rozwija się już bez żadnego nadzoru.

Pod koniec rozmowy byliśmy już bratnimi duszami  a żegnałem się z Nią słowami pięknej i lirycznej ballady Adios Amigos niezapomnianego Jima Reevesa...

No a potem nastąpiło oficjalne powitanie, po którym wszyscy przeszli do dużej sali z tzw. szwedzkim stołem, uginającym się od przysmaków godnych uczt Lukullusa. Wszystko rozstawione w miłe dla oka kompozycje, z bukietami kwiatów i paterami owoców południowych. Na przepastnych półmiskach mięsiwa wszelakie na zimno,oblane delikatną galaretką, aby nie wysychały.

Na błyszczących tackach małe kieliszki dobrze zmrożonej wódeczki. A sosy, a sałatki wielobarwne, a pikle, a śledziki strojne, papryczki ostre i słodkie. No i uśmiechnięci kelnerzy przemykający jak dobre elfy ze swoimi bateriami flaszek napełnionych czystym eliksirem odwagi.

Konferencja trwała trzy dni, przy czym w każdym dniu po sesji przedpołudniowych wykładów odbywała się część rozrywkowa. W drugim dniu zwiedzaliśmy piękny ratusz gdański, gdzie powitał nas wspomniany wyżej wojewoda o zawsze posępnym i zatroskanym obliczu.

W trzecim, ostatnim dniu konferencji, moje oczy ujrzały słynną salę BHP, w której podpisywano pamiętne porozumienia sierpniowe. Przy ścianach tej dużej sali stały piękne modele statków a na środku ujrzałem gigantycznych rozmiarów stół uginający się od smakołyków i trunków.

Zwiedzaliśmy też w tym dniu nowy statek do przewozu owoców tropikalnych, wyposażony w ładownie z regulowaną atmosferą.

I jak wracaliśmy z tego statku, to musieliśmy przejść przez część produkcyjną stoczni, gdzie spotkaliśmy robotników w szarych kufajkach i ciężkich podkutych butach ze stalowymi noskami.

 

Patrzyli na nas spode łba...

Pomyślałem sobie, że może widzieli przez okno sali BHP ten przepysznie zastawiony stół, czekający na biesiadników...

 

W tej samej sali, gdzie podpisano porozumienia sierpniowe...

 

 

Wieczorem część gości została specjalnie zaproszona do hotelu Grand w Sopocie przez jakiegoś dostojnika z Lloyda. A że akurat byłem tam jakimś specjalistą od czegoś, więc też tam pojechałem.

I w tym hotelu to dopiero poznałem wielki świat.

A koktajle, a wystawna kolacja z kilku przystawek i dań, a dobre alkohole i tańce.

Siedzący naprzeciwko dyrektor o mętnym wzroku gada do mnie per profesorku drogi, nadziejo ludzkości, bo mu się wszystko całkiem pomyliło.

- My tutaj budujemy, powiada, a te ruskie, taka ich mać, to nam przysyłają statki do remontu i my im, znaczy tym ruskim, te remonty robimy prawie od nowa, bo one, znaczy się te statki, nie ruskie, do remontu przychodzą całkiem wyszabrowane, i my je, cholera, prawie od nowa składamy.

Zrobiło się już późno, wódka mi już wyparowała z głowy i ogarnęła mnie melancholia i zaduma. Przypomniałem sobie, jak wczoraj zapytałem organizatora konferencji, niby żartem, czy ta stocznia nie zbankrutuje, jak urządza takie wystawne uczty.

Na to ten młody i wesoły chłopak wzruszył ramionami i oświadczył:

- Wie pan, my tu takie imprezy to mamy co chwilę, bo ciągle przyjeżdża jakaś delegacja, a to od armatorów, a to od firm kooperujących...

Ciekawe, pomyślałem, ja już byłem na kilku zagranicznych wyjazdach podobnej rangi jak ta nasza konferencja i wszędzie było całkiem skromnie. I to były też przeważnie trzydniowe konferencje, ale częstowali nas tylko skromnym obiadem a na koniec konferencji odbywała się kolacja gdzieś w restauracji, ale bez takiego przepychu jak u nas, w Polsce.

No i późno się w końcu zrobiło i odprowadziwszy do taksówki moją znajomą panią doktor od planktonu, zostałem sam przed hotelem i postanowiłem czekać na następną taksówkę do Gdańska.

Patrzyłem na rozgwieżdżone niebo i oddychałem świeżą morską bryzą, bo tuż za hotelem szumiały fale zatoki Gdańskiej.

I gdy tak stałem niewidoczny, trochę w cieniu, właśnie wychodziło z hotelu dwóch Szwedów i Walijczyk, których poznałem w czasie wykładów. Stanęli niedaleko mnie, ale nie mogli mnie widzieć. Zapalili po papierosie i zaczęli mówić po angielsku o swoich wrażeniach. Ze strzępów rozmowy wyłuskiwałem pojedyncze słowa, które zaczęły układać się w zdania.

Zrozumiałem w końcu, o kim oni mówią.

Mówili o nas, Polakach.

Dziwili się.

Najbardziej utkwiły mi w pamięci dwa słowa powtarzane kilka razy:

 

- Poor millionaires (biedni milionerzy).

 

Od tamtej pory minęło już kilkanaście lat, a mnie te słowa nie dają spokoju.

Bo wiem, że taki bogaty świat, te rauty i darmowe wyżerki obecnych elit są dla nich czymś tak naturalnym jak dla prostych ludzi kromka chleba ze smalcem.

I im, tym elitom, spodobał się taki styl życia. I będą go bronić jak niepodległości.

I przypominam sobie też hasła prostych ludzi, którzy w czasie sierpniowych strajków chcieli naprawdę tak niewiele.

Chcieli tylko trochę wolności i chleba.

Chcieli tylko niezależnych, samorządnych związków zawodowych...

 

 

 

PS. To jest mój stary tekst z 2007roku , ale wydobyłem go celowo z otchłani czasu, specjalnie dla salonowej młodzieży...

Outsider
O mnie Outsider

Rocznik 1949, żonaty, dzieci, wnuki. Szanuję mądrych i cichych, unikam napastliwych, nie wierzę politykom. ===================================================== Dziennikarz ma prawo zbliżać się do polityka tylko na taką odległość, żeby go nie spuścić z muszki

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka