"Kap, kap, płyną łzy..." śpiewał zespół Pod Budą. I nam podczas ferii też niemal chciało się płakać, gdy wokół zamiast śniegu leciały z nieba krople deszczu.
W końcu stwierdziliśmy, że nie ma co poddawać się nastrojom, pal sześć pogodę, jedziemy do Orawskiego Zamku. Widok tej budowli, wznoszącej się na ponad stumetrowej skale nad rzeką Orawą, jest imponujący. Trudno sobie wyobrazić, aby zdobycie takiej warowni było w ogóle możliwe. I rzeczywiście, rzut oka na historię zamku wydaje się to potwierdzać - zamek bywał oblegany, ale oblegający wchodzili do środka chyba jedynie wówczas, gdy załoga w końcu zdecydowała się ich wpuścić. Zwykle jednak zmiany zarządców zamku wynikały z decyzji władców.
W 1868 roku urządzono w nim muzeum - jedno z pierwszych na Słowacji.
Pod tą kratą, znajdującą się na dziedzińcu średniego zamku, kryje się studnia głęboka na 90 metrów!
Widoki z górnego zamku mogą przyprawić o zawrót głowy, szczególnie osoby cierpiące na lęk wysokości.
Wycieczka dobiegła końca, a pogoda niewiele się zmieniła i święty Jan Nepomucen dalej mókł na swojej kolumnie nieopodal zamku, czuło się jednak większy chłód w powietrzu.
Wróciliśmy do domu i zasiedliśmy, jak co wieczór, do madżonga. Nawet nie zauważyliśmy, jak w nocy świat nabrał innych, jaśniejszych barw. I chociaż nazajutrz dalej kapało, to już ochota do płaczu zniknęła gdzieś bezpowrotnie.