Obejrzałam w tym tygodniu film, który mi umknął w kinach - "Wielką ciszę" , o klasztorze Kartuzów pod Grenoble.
Z tym filmem wiąże się historia, która mnie zachwyca.
Otóż reżyser pojechał do klasztoru, żeby dostać od przeora zgodę na filmowanie. Przeor zgody nie dał, rzekł był, że wspólnota nie jest na to gotowa, być może za kilka lat będzie - wtedy przeor da znać... Reżyser zostawił tedy przeorowi numer telefonu do swego berlińskiego mieszkania i wyjechał. Po latach przeprowadził się do Monachium, po kolejnych kilku odwiedził dawne berlińskie mieszkanie, w którym własnie zadzwonił telefon. Telefonował przeor z informacjż, że wspólnota jest gotowa na film. Od pierwszej rozmowy z przeorem do owego telefonu minęło szesnaście lat!
Potem kolejnych kilka lat - do monetu w którym mogłam obejrzec film.
Nie ma w nim prawie słów.
Stary, niewidomy zakonnik mówi tylko gdzieś pod koniec trzeciej godziny łagodnym głosem: Szkoda, że ludzie zapomnieli o Bogu... Nie mają po co żyć...
Fakt, że oni wciąż tam są i w swojej Grand Chartreuse - co oznacza mniej więcej Wielką Wiejską Chatkę na Uboczu - przynajmniej raz dziennie śpiewają Benedictus pozwala mi myśleć o świecie z większą niż dotąd łagodnością i jeszcze większą nadzieją.