Ostatnimi czasy dość często jestem w samochodowej podróży. Drogi polskie, choć przez Niemca i Francuza (Boże, dziękuję Ci za utratę suwerenności!) sukcesywnie doprowadzane do porządku nadal jeszcze lata swojej świetności mają daleko, daleko przed sobą. Odległość przeze mnie pokonywana to z górką 500 km, nie trudno więc się domyślić, że w samochodzie czasem przychodzi mi spędzić pół doby. Dzięki temu jednak zaznajamiam się z popkulturą obcując z radiem. Nadal nie mogę się przekonać do RMFu i ZETKi powodowany przeczuciem, że te adresowane są do debili, a więc kogoś, z kim ja, jako aspirujący intelektualista lewicowy nie chciałbym być kojarzony. Cieszy mnie więc niezmiernie, że nie tylko snobuje się na niesłuchanie tych stacji, ale że rzeczywiście męczy mnie ich forma i jakość przekazywanych treści.
Prowadząc wielogodzinny nasłuch w okresie okołoświątecznym dochodzi człowiek do zaskakujących wniosków. Sprawę oczywiście czuć nosem, jednak pozostawanie wiernym tylko swoim przeczuciom i intuicjom to często prosta droga do oderwania się od rzeczywistości i orbitowania w rajskich dziedzinach ułudy. Otóż w czasie Świąt Bożego Narodzenia w mediach nie mówi się raczej o Bożym Narodzeniu. Asekuracyjnie mówi się o „tym szczególnym okresie”, o wigilijnym stole, świętym Mikołaju, prezentach, przedświątecznym zabieganiu. O rocznicy narodzin Boga nie słyszałem jeszcze w innych rozgłośniach niż w cieszącym się popularnością wśród niewykształconych ludzi Radiu Maryja. Obserwacja jest więc następująca: dzisiaj tzw. wierzący w sporej swojej większości to raczej ci, którzy tylko wierzą, że wierzą. I nic w tym ani dziwnego, ani złego.
Szymon Hołownia grzmi – jak przystało zresztą na silnie wierzącego – że święta się zinfantylizowały. Ja w zasadzie nie bardzo wiem o co mu chodzi i dlaczego uważa, że Boże Narodzenie w hipermarkecie miałoby być jakoś szczególnie bardziej infantylne niż wiara w to, że 2000 lat temu Bóg odwiedził Ziemię. Nastąpiła zmiana paradygmatu, narracja religijna zmieniana jest na narrację postreligijną, gdzie nie tyle ważne jest wspomnienie „Boga Prawdziwego” ile, wydaje mi się, bardzo ludzka potrzeba rytuału. Zmienia się również forma owego rytuału. Chrześcijańska perspektywa jest zastępowana postchrześcijańską, produkowaną przez kalitalizm: ta narracja jest dobra, którą da się sprzedać. Coraz mniej adwentu, a coraz więcej zakupów. Coraz mniej „skupienia”, czy czegokolwiek, co kiedyś ponoć było, czego ja osobiście nie zauważyłem (być może jestem za młody), a czego uwiąd stwierdzają katoliccy hierarchowie, a coraz więcej myślenia o dobrej zabawie w gronie rodzinnym. Coraz mniej więc Pana Jezuska, a coraz więcej wymyślonego przez Coca Colę Świętego Mikołaja. Ta w miarę nowa, świecka tradycja jest bardzo piękna – ideę obdarowywania i myślenia o Innych można tylko pochwalić. Coraz mniej kolęd, coraz więcej gwiazdkowego pedała Georga Michaela. Tylko wódy chyba tyle samo.
Święta Bożego Narodzenia – czy raczej po prostu Święta – to odpowiedź na ludzką potrzebę rytuału. Kto wyobraża sobie Boże Narodzenie bez Kevina? Kevin stał się nowym postchrześcijanskim obrzędem. Nie ma Kevina, nie ma Świąt. A Święta bez Johna McCLane’a? To nowy bohater zbiorowej wyobraźni, mimo głosów malkontentów, że sensacyjne kino lat 90 odeszło wraz końcem mody na za duże swetry. A rodzina Griswaldów?
Jest to więc czas szczególny, ale dawno już nie jest to czas głębokiego, religijnego wzmożenia, czego wydaje się nie przyjmować do wiadomości Kościół. To czas rytuału popkultury (kto twierdzi, że popkultura nie ma swoich rytuałów, ten trąba). Święci się więc nie Dzieciątko, a Kicz. Kicz jednak jakże rozczulający. Te wszystkie Mikołaje, tony zabawek w hipermarketach, czas wzmożonych akcji charytatywnych. Biorąc nawet pod uwagę wzrastającą liczbę zabójstw w okresie świątecznym, wzmożona dobroczynności (no i WOŚP) wychodzi in plus.