Po kilku nieudanych podejściach w tym roku uda mi się chyba z grupą znajomych wyruszyć na rajd Złombol. Jego ideą jest podróż w odległe rejony wszechświata samochodem wyprodukowanym w Polsce lub za wschodnią granicą przed przełomem początku lat dziewięćdziesiątych. Zaczęliśmy więc od kupna pojazdu. Polonez, rocznik 1989, którego stan techniczny nie pozwala na zaklasyfikowanie go do grupy samochodów. Jeździ jednak, pali mało, a ja przechodzę przyspieszony kurs mechaniki pojazdowej. Przechodzę również kurs robienia w chuja państwa na nieznanym mi dotąd terytorium.
Samochód kupiłem za cenę 1300 zł. Podatek w wysokości 2% wartości pojazdu płaci się, o ile wartość przekracza 1000 zł. Jako pierwszy na umowie cenę poniżej 1000 zaproponował mi sprzedający. Jako drugi znajomy posiadający komis samochodowy. Nie pamiętam, kto był następny, bo grupa doradców zajmujących się problematyką jak zaoszczędzić 26 zł urosła do sporych rozmiarów. Na przekór im wszystkim wpisałem w umowie realną cenę. Jakież było zdziwienie pana w Urzędzie Skarbowym, u którego składałem deklarację.
Dowiedziałem się również, że przegląd techniczny robi się za wódkę. W innym przypadku nie rozumiem, dlaczego mój pojazd ma podbite papiery. Przegląd jest aktualny do września. Nie sądzę, aby przez niecały rok ktoś tak dowalił samochód. Zwłaszcza, że na liczniku ma 160 tysięcy km, biorąc pod uwagę jego wiek, nie powinien w 2010/11 zrobić więcej niż kilka tysięcy. Być może właściciel przekręcił licznik, ale nie sądzę. Polacy to naród uczciwy.
I pomyślałem, że największym piętnem jakie dotyka kogoś, kto stara się szanować prawo, to zdziwienie, poczucie bycia ufoludkiem. Każdy robił duże oczy, kiedy mówiłem, że wpiszę w umowie realną cenę i zapłacę horrendalną sumę 26 zł. W samym Urzędzie Skarbowym jak obejść przepisy opowiadał mi miły pan siedzący w Informacji.