Poszedłem dzisiaj z nudów do jednej z polskich sieciówek tekstylnych dla niepoznaki nazwanych z angielska. Trochę wstyd nazywać markę ubrań po polsku, to fakt. Stąd na przykład polska marka obuwnicza nosi włoską nazwę trochę przywodzącą na myśl niedrogie wino. Ono również chyba udaje włoskie, a rozlewane jest gdzieś w Raczkach. Poszedłem, bo myślałem, że kupię sobie jakąś koszulkę, za pośrednictwem której wyrażę swoją indywidualność, wreszcie zbratam się z samym sobą. A poza tym są już wyprzedaże. Wyprzedawane są „kolekcje” (kto je kolekcjonuje?), przez co ubrania z dnia na dzień tracą do 50% swojej rynkowej wartości. Tylko dlatego, że przyszedł dzień wyprzedaży. To najgorszy dzień dla chińskich dzieci. Wtedy i one dostają tylko 50% z wypłaty, którą dostawały przed wyprzedażami. Żartuję. Chińskie dzieci szyjące ciuchy nie mogą dostawać połowy, bo zero nie jest podzielne.
Wszedłem więc do tego polskiego sklepu, który wstydzi się swojej proweniencji i co ukazuje się moim oczom w ten ciepły, lipcowy dzień, kiedy kobiety i geje chodzą w japonkach? Otóż widzę, w lipcu, rękawiczki. Wiszą sobie na wieszaczku obok szalików. Pogoda może w ostatnich tygodniach trochę nie tego, ale rękawiczki, to delikatna przesada. To nic. Krótkie spodenki kupiłem pod koniec lutego, jak się zdaje, nauczony niemożnością kupna kurtki w grudniu. Pani ekspedientka w ten zimowy miesiącu z rozbrajającą szczerością wyznała, że w zimę się kurtek nie kupuje, bo już ich nie sprowadza. Zdecydowałem kupić więc szorty wczesną wiosną, kiedy jeziora i rzeki skuwa jeszcze lód. Na wszelki wypadek.
Pomyślałem, że kapitalizm kompletnie już oszalał. Że się sam zaczadził hiperwyturbowanym konsumpcjonizmem, który wyprodukował. I teraz już ostateczny zdobyłem dowód na to, że kapitalizm trzeba obalić. Jakby mi nie wystarczyły te chińskie dzieci szyjące ubrania w obozach pracy. Ale zanim rozwalę system w drzazgi, to chyba kupię te rękawiczki. Tak dla beki. No i muszę się liczyć z tym, że zimą zastanę tylko japonki w sieciówkach.