W księgarni będąc wziąłem do ręki wydaną przez „Krytykę Polityczną” książkęMasakra profanaJarosława Stawireja i przeczytałem pierwsze kilkanaście stron. Utwór, jak pisze jeden z recenzentów, to „mrożkowsko-wolterowsko-montypythonowska opowieść o ukazaniu się Matki Boskiej hedonistycznemu młodzieńcowi z korporacji”, która (opowieść, a nie korporacja) „wdzięcznie, sprawnie i bezceremonialnie narusza polskie prokatolickie uniżenie.” No dobrze. Czytam, bo czyta się gładko; czytam, bom ciekawy. Zgodnie z zapowiedzią bohaterowi objawia się Matka Boska. I odpuszcza mu z miejsca wszystkie grzechy. Tu przerwałem lekturę, książkę zamknąłem i odłożyłem, usatysfakcjonowany, że opowieść wcale nie „narusza polskiego prokatolickiego uniżenia”, bo autor najpierw musiałby wiedzieć, czym jest katolicyzm.
U Reymonta jeden z chłopów opowiada pewną klechdę – zapewne jest to prawdziwa ludowa opowieść, niewymyślona przez pisarza. W podaniu tym kobieta zrozpaczona faktem, że jej mąż zaprzedał duszę diabłu, wzywa na pomoc Matkę Boską. Mężczyzna jest w agonii. Matka Boska pojawia się, ale mówi, że nic poradzić nie może, gdyż nie ma mocy odpuszczania grzechów – rozgrzeszenia udzielić może tylko kapłan, po którego trzeba natychmiast posłać.
Ludowe podanie spisane przez Reymonta bardzo dużo mówi i prostej wierze, i o zawiłościach katolickiej doktryny. Piękna, mistrzowska miniatura z samych chłopskich, nieuczonych trzewi. Sto lat temu reymontowscy chłopi wiedzieli, w co wierzyli. Dziś wykształcony pisarz kandydujący do miana bluźniercy i prześmiewcy nawet nie wie, z czego się śmieje.
Rzeczywiście, masakra.
Adam Leszkiewicz