Z panią Elżbietą Putrą,
żoną śp. Krzysztofa Putry, wicemarszałka Sejmu, który zginął w katastrofie rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem, rozmawia Adam Białous
Czy Pani Mąż miał jakiekolwiek obawy w związku z wylotem na uroczystości katyńskie?
- Dostrzegłam, że jest w nim jakiś lęk. Podejrzewałam, że martwi się swoim słabnącym zdrowiem. Ani przez chwilę nie pomyślałam, że może lękać się podróży samolotem, który powinien być najbezpieczniejszy. Jednak rzeczywiście mówił mi, nawet kilka razy, że ma przeczucie, iż wydarzy się coś złego. Wiedział, że warunki, w jakich przyjdzie im spełnić patriotyczny obowiązek uczestniczenia w tych uroczystościach, będą szczególnie trudne. Mąż mówił o niesprzyjającej atmosferze, jaką tworzą wokół tej wizyty polskie władze rządowe i władze rosyjskie. Jednak mimo to Krzysztof był bardzo mocno zmobilizowany, aby tam polecieć. Nie wtajemniczał mnie w sprawy swojej trudnej służby politycznej i nie obciążał współdecydowaniem przy podejmowaniu decyzji, które jej dotyczyły. Wówczas jednak przedstawił mi sytuację, w której prezydent Lech Kaczyński zaproponował mu wzięcie udziału w uroczystościach katyńskich. Spytał mnie: "Wiesz, co odpowiedziałem prezydentowi? Wzięcie udziału w tych uroczystościach z Panem, Panie Prezydencie, to będzie dla mnie prawdziwy zaszczyt". Myślę, że wtedy oczekiwał ode mnie odpowiedzi - czy ma również moją zgodę na tę podróż. Jednak wiedziałam, że jeżeli Krzysztofowi na czymś mocno zależy, to nie warto mu w tym przeszkadzać, więc nic nie odpowiedziałam. Teraz żałuję, że nie prosiłam, aby został w domu, bo wówczas był po tygodniowym posiedzeniu Sejmu i powinien odpocząć.
Wspomniała Pani, że Marszałek Putra poleciał do Katynia mimo choroby.
- Ostatnio miał kłopoty ze zdrowiem. Były to sprawy związane z procesami zwyrodnienia części kręgosłupa. To pewnie był wynik wielogodzinnej pracy w pozycji siedzącej. Miał nawet ustalony termin operacji kręgosłupa, bo coraz częściej dokuczały mu silne bóle. Nawet wśród zaledwie kilku przedmiotów, które miał przy sobie podczas wyprawy do Smoleńska, były tabletki przeciwbólowe. Bardzo mu zależało, żeby podczas uroczystości katyńskich być w dobrym stanie, dlatego przed tą podróżą wiele ćwiczył, jeździł na rowerze. Krzysztof chciał uczestniczyć w prezydenckiej podróży na uroczystości katyńskie również dlatego, że jego babcia zmarła na Syberii, a mama spędziła tam wiele lat. Mąż z opowieści mamy znał tragedię Polaków, którzy na Wschodzie cierpieli i umierali. Sama w ciągu tych najtrudniejszych dni, od momentu śmierci Męża do jego pogrzebu, zrozumiałam lepiej tragedię rodzin ofiar Katynia, które czekały na informacje dotyczące losów ich najbliższych. Byli w sytuacji beznadziejnej, kiedy nie było najmniejszego promyka zwiastującego przyjście lepszych czasów dla wyjaśnienia tej sprawy. Z brutalną siłą dotarło do mnie, jak to jest straszne nic nie wiedzieć, nie móc nic wyjaśnić, mieć w głowie mnóstwo nurtujących pytań - bez odpowiedzi. A jednocześnie nie móc pożegnać swoich bliskich z godnością im należną. Muszę również powiedzieć, że o wiele ciężej byłoby nam w tych najtrudniejszych dniach, gdyby nie ogromne wsparcie, które otrzymaliśmy szczególnie od rodziny, od przyjaciół Męża, ale i od wielu osób mi nieznanych. Ciągle byli przy nas, dodawali nam otuchy, pomagali załatwiać konieczne sprawy. Urzędnicy również bardzo sprawnie załatwiali formalności, z uprzejmością i zrozumieniem.
Przez prawie pół roku od katastrofy nie udzielała Pani żadnych wywiadów...
- Ta tragedia jest potwornym zaburzeniem w życiu moim i życiu naszych dzieci, życiu całej rodziny. Potrzebowaliśmy sporo czasu, aby móc jako tako dojść do siebie, przeżyć te najtrudniejsze miesiące żałoby. Przeżywaniu takiego cierpienia nie sprzyja mówienie o nim do mikrofonu czy przed kamerą do wszystkich - a często nawet do osób obojętnych czy wręcz wrogich. To trzeba najpierw przeżyć, zmierzyć się z tym cierpieniem w gronie osób najbliższych, trzeba przeżyć żałobę najpierw w rodzinie. Mamy z Mężem ośmioro dzieci, wszystkie one bardzo kochają ojca. Gdy był on tu, na ziemi, dzieci za nim przepadały, był dla nich czuły, troskliwy, miały w nim oparcie. Niełatwo im teraz wytłumaczyć, dlaczego umarł i nie ma go blisko nich. One pytają, dlaczego tak się stało. Co mam im odpowiedzieć, kiedy i moje serce przepełnia ból, i ja mam te same pytania, które na razie muszą zostać bez odpowiedzi? Wstaję wcześniej, żeby najpierw opanować swoje cierpienie, aby potem móc być oparciem dla moich dzieci. Robię, co mogę, jednak nikt nie zastąpi Krzysztofa, on był prawdziwą głową naszej rodziny, naszym oparciem. Przypomniały mi się teraz słowa najmłodszego synka. Widział wszystkich płaczących. Przytulił się do mnie i powiedział: "Mamo, ja to nie wiem, czy płakać, czy się cieszyć, bo jeśli tato jest teraz w lepszym świecie, to nie musi już się męczyć i nic go nie boli. Może sobie teraz odpocząć".
Śledzi Pani relacje mediów dotyczące katastrofy?
- Przez pierwszy tydzień nie oglądaliśmy prawie telewizji, nie słuchaliśmy radia, bo informacje na temat katastrofy, jakie tam podawano, były bardzo często sprzeczne. Wprowadzały w naszych umysłach i sercach jeszcze większy chaos i potęgowały cierpienie. Weźmy np. informację podaną w mediach, że ciała Pary Prezydenckiej i mojego Męża zostaną przywiezione do Polski i aby je zidentyfikować, rodziny nie będą musiały lecieć do Moskwy. Z naszej rodziny i bliskich do przywitania ciała Męża w Warszawie było więc przygotowanych pięć osób. Wtedy podano informację zupełnie sprzeczną z tą pierwszą, że jednak będziemy musieli lecieć do Moskwy. Aby zdążyć na samolot, dano nam niewiele czasu, trzeba było się więc błyskawicznie spakować. Ja do Moskwy nie mogłam lecieć, ponieważ miałam nogę w gipsie, a tam trzeba było być w ciągłym ruchu. Dlatego do Moskwy polecieli dwaj nasi dorośli synowie. Szum medialny powodował w nas prawdziwą huśtawkę emocji, która była nie do zniesienia.
Prokuratorskie śledztwo przybliża nas do wyjaśnienia przyczyn i przebiegu tragicznego zdarzenia z 10 kwietnia?
- Wykazać, jak naprawdę było, będzie trudno, ponieważ doprowadzono do sytuacji, w której nie posiadamy żadnych materialnych świadectw katastrofy. Nie mamy szczątków samolotu, czarnych skrzynek, telefonów komórkowych, praktycznie nie mamy nic ważnego. W moim przekonaniu, polska prokuratura powinna w tym śledztwie uczestniczyć od początku jako czynnik prowadzący lub współprowadzący. Naszemu rządowi powinno bardzo na tym zależeć. Tu chodzi o polską rację stanu. Przecież nie zginęli jacyś wrogowie Polski, ale wybitni przedstawiciele jej najwyższych władz i elit. Nie rozumiem, jak można było oddać kierownictwo śledztwa stronie rosyjskiej. Czy wobec takiej postawy władz Polacy przebywający za granicami mogą się czuć bezpiecznie, kto będzie ich wspierać w kłopotach, skoro nawet w przypadku tragedii, jaka spotkała najwyższe władze Polski, kierowanie śledztwem powierza się w obce ręce? Na razie więc czekam na oficjalne wyniki tego śledztwa. Bo musimy mieć jakiś konkretny dokument, od którego moglibyśmy się ewentualnie odwołać, który moglibyśmy przyjąć lub odrzucić. Mam jednak wrażenie, że czynniki rządowe Polski i Rosji ustaliły już wynik dochodzenia, i jest ono prowadzone tylko po to, aby stało się zadość formalnym wymogom. Nie oskarżam przy tym polskich prokuratorów, którzy to śledztwo prowadzą, bo moim zdaniem, oni są niejako wprowadzeni w stan niemożności dociekania prawdziwych przyczyn katastrofy. Po pierwsze, nie mają materiałów dowodowych, nie mają dostępu do świadków, których zeznania mogłyby tu pomóc. Bo co im da np. przesłuchiwanie mnie, osoby, która nie ma żadnej wiedzy na temat okoliczności tej tragedii? Jeżeli więc władze Polski tak słabo starają się, żeby pomóc prokuraturze dociec prawdy o przyczynach tej katastrofy, to nasza rodzina zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby sprawa była wyjaśniona. Gdy będzie trzeba, pomocy w tym celu będziemy szukać nawet u organizacji międzynarodowych.
Są Państwo odpowiednio informowani przez osoby prowadzące śledztwo?
- Nie mamy dokumentów sekcji zwłok Męża. Chcielibyśmy poznać jej wyniki, ale nikt nam ich nie chce udostępnić. Moi synowie, którzy identyfikowali ciało ojca, mówili mi, że nosiło ono ślady sekcji. Zapewniano nas, że ciało złożone do trumny będzie sfotografowane i dostaniemy te zdjęcia. Tak się do tej pory nie stało. Nie mamy więc pewności, że ciało, które pochowaliśmy, było ciałem Krzysztofa. Dzieci do dziś mają żal, że nie mogły się upewnić, że to właśnie jego ciało jest w trumnie. Trumny nie pozwolono nam otworzyć, nawet kiedy przez kilka dni przed pogrzebem była ona w Białymstoku.
Pani minister Ewa Kopacz powiedziała, że nie możemy otwierać trumien. Później okazało się, że rodziny jednak miały do tego prawo.
Odzyskała Pani rzeczy Męża?
- Z rzeczy osobistych Krzysztofa przekazano nam prawie wszystko, chociaż podczas tej ostatniej ziemskiej podróży nie miał ich przy sobie wiele. Walizka miała czekać w służbowym samochodzie, który miał go po podróży prosto z lotniska zawieźć do domu. Wziął ze sobą jedynie komórkę, zegarek, legitymację poselską, identyfikator, który mu wydano w związku z jego obecnością na uroczystościach. Ten identyfikator jest zawieszony na pasku, który wciąż ma zapach paliwa lotniczego. Ubrań nie odebraliśmy, bo nie potrafiliśmy ich rozpoznać. Wszystkie były podobne, zniszczone, przesiąknięte zapachem paliwa.
Co dla Krzysztofa Putry, posła i marszałka Sejmu, było w służbie publicznej najważniejsze?
- Krzysztofowi bardzo zależało na tym, aby województw wschodniej Polski nie skazać na zacofanie gospodarcze, na pozbawienie ich perspektyw rozwoju. Oczywiście szczególnie dbał o interesy mieszkańców województwa podlaskiego, ponieważ to oni wybrali go na swojego reprezentanta w parlamencie. Mówił mi, że pilnuje, aby przy rozdziale środków państwowych w "centrali" nie zabrakło ich i dla naszego województwa. Rozmawiał ze wszystkimi. Bardzo leżało mu na sercu uratowanie największych pracodawców w Łapach, czyli ZNTK i Cukrowni. Wiele ścieżek w tym celu wydeptał, prosił, tłumaczył - niestety, bez skutku. Często wracał z tych rozmów przybity, że nie chcą nawet podjąć na ten temat rzeczowej dyskusji. To go bardzo bolało. Wieczorami widywałam mego Męża zmęczonego, zniechęconego, jednak rano zawsze wychodził z uśmiechem do pracy. Krzysztof pomagał, komu tylko mógł, miał bardzo dobry kontakt z ludźmi, bo był otwarty na ich problemy. Znał te problemy, które dotykały różne środowiska. Pochodził ze wsi, więc wiedział, co tam ludziom utrudnia życie. Jego ojciec był przecież sołtysem, Krzysztof miał więc okazję od najmłodszych lat wiele słyszeć, widzieć, z czym przychodzą do ojca ludzie. Dobrze znał również problemy robotników, bo przecież swego czasu sam był jednym z nich w białostockich "Uchwytach". Całe 35 lat swojej działalności publicznej poświęcił głównie służbie ludziom. Kiedy widział, że dzieje się źle, to w miarę możliwości starał się pomagać.
Dziękuję za rozmowę.