Gdy Powstanie Warszawskie dogorywało na Przełęczy Dukielskiej rozpoczęła się bitwa, która do dziś zastanawia niektórych historyków. Jak to się stało, że Koniew, który przecież nie był idiotą rozpoczął bitwę, o której z góry wiedział, że musi ja przegrać? Ale jest i drugie pytanie: jak to się stało, że po poświęceniu ponad 100 tysięcy żołnierzy i nie osiągnięciu żadnego znaczącego efektu Stalin nawet Koniewowi nie pogroził palcem?
Odpowiedzi na te pytania może przynieść rozmowa z tymi, który przyjeżdżają do miejscowości lezących niedaleko przełęczy i porządkują liczne groby żołnierzy Armii Czerwonej. A przyjeżdżają ze wszystkich zakątków tzw. Zachodniej Ukrainy. Dla Ukraińców cmentarze wokół Przełęczy Dukielskiej to nie są groby jakiś czewonoarmiejców, ale wielka mogiła, w której spoczywa kilka roczników młodych mężczyzn urodzonych i wchodzących w dorosłe życie na Zachodniej Ukrainie w czasach, gdy tylko nie znano tam komunizmu, ale nawet nie odwoływano się do rosyjskich zwyczajów politycznych. Ci ludzie mogliby stanowić problem do właśnie co zainstalowanej na stałe władzy sowieckiej. Może trzeba by ich szpiegować, sądzić, wywozić. Jedna bitwa rozwiązała problem. (Przy okazji też „pozbyto się” korpusu czechosłowackiego, ale to tylko kilka tysięcy).
Załóżmy, że nie było godziny „W”, co wtedy? Przecież żołnierze Armii Krajowej nie odrzuciliby zaproszenia Sowietów do wspólnej walki z niemieckim najeźdźcą. Pewnie o wiele łatwiej poszłoby formowanie II armii, a może by powstała i III armia, bo zniknąłby podstawowy problem: skąd wziąć podoficerów i młodszych oficerów. Sprawniej też poszedłby pobór na terenach zajętych już przez Armią \Czerwoną.
A co potem to już wiemy: Wał Pomorski.
Tezy jak pięknie by było, gdyby nie doszło do wybuchu Powstania Warszawskiego może i ujawniają pewne resentymenty, ale z Realpolitik rzadko mają coś wspólnego.