Robert Smoleń Robert Smoleń
208
BLOG

Polityka zagraniczna UE: ukraińska lekcja

Robert Smoleń Robert Smoleń Polityka Obserwuj notkę 1

To, jaki będzie ostateczny efekt wydarzeń na Ukrainie w oczywisty sposób jest ważne dla interesów  Unii Europejskiej. I mowa tu o interesach ważnych, obiektywnych i bezpośrednich. W wyniku tych wydarzeń Unia może mieć u swych granic albo państwo demokratyczne, albo drugą Białoruś Aleksandra Łukaszenki. Albo państwo powiązane z UE gospodarczo (może kiedyś, w dalekiej perspektywie, przyszłego członka?), albo składową Unii Euroazjatyckiej. Albo dostęp do czterdziestopięciomilionowego rynku, możliwość sięgnięcia do zasobów wykwalifikowanej i bliskiej kulturowo siły roboczej, nowy obszar inwestycji kapitału europejskiego – albo nową granicę handlową i być może cywilizacyjną: z Unią Celną Rosji, Białorusi, Kazachstanu (no, i Ukrainy).

Może otworzyć nową kartę we współpracy z Rosją; albo też zmrozić te stosunki, doprowadzić do konfliktu i rywalizacji.
Logiczne byłoby więc oczekiwanie, iż to unijna dyplomacja weźmie na siebie ciężar stworzenia międzynarodowego otoczenia sprzyjającego znalezieniu przez Ukraińców pokojowego i stabilnego rozwiązania, jednocześnie zgodnego z interesem UE. Unia powinna też być pierwsza na liście potencjalnych zewnętrznych partnerów, których Ukraińcy mogliby poprosić o ewentualne ułatwienie ich wewnętrznego dialogu, jeśli dostrzegliby taką potrzebę.
Nie chodzi tu o gesty, deklaracje i wizyty polityków UE w Kijowie. Chodzi o prawdziwe działanie, zakończone konkretnym rezultatem. To realny test na zdolność do zewnętrznego działania Unii. To nie symulacja, ćwiczenia albo gra pozorów.
Unia ma przecież potężne instrumenty. Jest silnym ośrodkiem posiadającym dużą moc przyciągania. Ma, cokolwiek by mówić, autorytet na arenie międzynarodowej. Ma pieniądze (chociaż w czasach kryzysu ma też – to zrozumiałe – węża w kieszeni i preferencję do koncentrowania się na wspieraniu procesów wewnętrznych, w swoich państwach członkowskich).
Dla zgromadzonych na Majdanie Nezależnosti Unia jest wzorem, celem, mitem, marzeniem. To ważne: głos w imieniu UE mógłby spotkać się z posłuchem wśród obywateli Ukrainy.
Ma też orientację w sprawach ukraińskich. Zaangażowanie UE nie musi przecież wyłącznie przybierać formy obecności jej funkcjonariuszy; może powierzać niektóre misje politykom z tych państw, które „czują” Ukrainę najlepiej. Politykom, którzy mają kontakty z różnymi środowiskami politycznymi w Kijowie.
Czy w odniesieniu do konfliktu ukraińskiego Unia odegrała i odgrywa taką rolę, jaka wynika z jej obiektywnych potrzeb i interesów? Jak dotąd – niestety, nie. Oczywiście w Kijowie bywała Catherine Ashton, był komisarz do spraw rozszerzenia Štefan Füle. Odbywały się poświęcone sytuacji w Kijowie posiedzenia Rady do Spraw Zagranicznych. Rozmawiano o tym na unijnym „szczycie”. W debacie publicznej, także z udziałem polityków z państw UE, rozważa się wprowadzenie unijnych sankcji dla przedstawicieli administracji odpowiedzialnych za użycie siły. Odbywały się spotkania (choćby ostatnio w Monachium) i konwersacje telefoniczne z liderami ukraińskiej opozycji. Te rozważania i rozmowy można jednak potraktować zaledwie jako działania przygotowawcze. (Przy okazji, mam nadzieję, że w tej sprawie intensywnie pracuje ambasada UE w Kijowie, kierowana przecież przez polskiego dyplomatę, J. Tombińskiego.)
To niezbędny etap każdego poważnego zaangażowania międzynarodowego. W dyplomacji rzeczy muszą być dobrze przygotowane - wstępnie omówione, wysondowane, wynegocjowane. Takie prace zazwyczaj toczą się za kulisami i zamkniętymi drzwiami (choć w tym przypadku mamy do czynienia także z ruchem obywatelskim na Majdanie, który jest jedną ze stron i do którego trzeba zwracać się jawnie i publicznie). Jednak te przygotowania powinny budować pozycję UE jako ważnego – niezbędnego - gracza. Wydaje się, że aż tak dobrze to nie jest. Nienajlepszym (dla Unii) scenariuszem byłoby, gdyby rozwiązanie i w tym przypadku zostało znalezione w Waszyngtonie i/ lub Moskwie.
Dlaczego tak się dzieje? Można zasłaniać się dziecięcym jeszcze wiekiem unijnej dyplomacji, Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, utworzonej na mocy Traktatu z Lizbony i właściwie wciąż będącej w stadium organizacji. Można utyskiwać na brak siły przebicia wysokiej przedstawiciel do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa UE, C. Ashton. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby na jej miejscu był na przykład jej rodak - Tony Blair. Zapewne rzeczywiście o Unii Europejskiej byłoby w Kijowie, i na świecie w związku z Kijowem, głośno.
Jednak problem leży gdzie indziej. Zacytujmy przepis artykułu 9e Traktatu o Unii Europejskiej (w wersji polizbońskiej): „Wysoki przedstawiciel [ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa] prowadzi wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa Unii. Przyczynia się, poprzez swoje propozycje, do opracowania tej polityki i realizuje ją działając z upoważnienia Rady.” Jasno widać, że pani Ashton (i podobnie byłoby kimkolwiek innym – nawet z owym przykładowym Tonym Blairem) nie może kreować polityki zagranicznej UE; może tylko składać propozycje jej dotyczące, które stają się przedmiotem dyskusji i decyzji państw członkowskich. Działać pani wysoki przedstawiciel też może tylko w takim stopniu, w jakim dostaje mandat od państw członkowskich. Nie jest więc „ministrem spraw zagranicznych UE”, a jedynie zarządcą, organizatorem działań w tej dziedzinie. Polityka zagraniczna UE jest tylko dodatkiem, nakładką na działania na scenie międzynarodowej, jakie prowadzą państwa.
A państwa UE zazwyczaj mają bardzo różne stanowiska w odniesieniu do spraw zewnętrznych. To dlatego Unia nie potrafi działać spójnie nawet w takich przypadkach, jak wojna domowa w Libii czy rzeź w Syrii (obydwa konflikty w bezpośredniej bliskości obszaru UE. Dodatkowo Libia to część ważnego dla krajów unijnego południa akwenu śródziemnomorskiego, a Syria – część Bliskiego Wschodu, który UE umieszcza na samej górze swoich priorytetów międzynarodowych).
Państwa nie chcą przekazać swojej Unii kompetencji do prowadzenia polityki zagranicznej. Uważają, że same zrobią to lepiej. Wyziera tu także nieufność do partnerów, obawa, że zlekceważą nasze interesy i będą naciskać na decyzje korzystne tylko dla nich. Najlepszym przykładem jest tu… Polska. Nasze elity polityczne za nic w świecie nie powierzyłyby Brukseli prowadzenia polityki wobec Rosji; obawiałyby się, że byłaby to polityka nie brukselska, lecz berlińska lub paryska.
Tylko że Unia jako całość jest zawodnikiem wagi najcięższej, a pojedyncze państwa – w większości co najwyżej koguciej. Ukraina pokazuje – oprócz innych rzeczy – że Unia Europejska nie będzie wpływowym podmiotem rangi globalnej, jeśli nie uwspólnotowi polityki zagranicznej. To oczywiście będzie trudne. To będzie prawdziwy Rubikon na drodze do Unii Politycznej i nowej jakości integracji europejskiej. Łatwiej wyobrazić sobie jednolite podatki i wspólne systemy emerytalne czy transferów socjalnych w Strefie Euro, niż prawdziwie europejską politykę zagraniczną.
Taka polityka musiałaby być prowadzona w interesie całej Unii oraz (!) wszystkich (!) jej członków. Wymagałaby szczególnych procedur uzgadniania jej treści – tak, by odpowiadała powyższemu założeniu, ale bez prawa weta któregokolwiek z państw członkowskich. Brzmi to jak kwadratura koła, ale w swojej dotychczasowej historii, kraje Wspólnoty, a następnie UE, nie raz już skutecznie tworzyły podobne pozornie niemożliwe procedury.
Oczywiście – od razu powiedzmy to sobie szczerze - państwa Unii nie mogłyby wtedy prowadzić własnej polityki zagranicznej.
[W nowym numerze Podglądu Socjalliberalnego także m.in.: Krzysztof Karolczak, politolog, który bodaj jako pierwszy w Polsce zajął się badaniem terroryzmu, pisze, jak walczyć z tym zjawiskiem (w kontekście igrzysk w Soczi, z więzieniami CIA w tle); a red. Daniel Kleszcz stawia pytanie, czy Bronisław Komorowski może przegrać wybory prezydenckie. www.podglad.eu ]

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka