Roman Mańka (autor zdjęcia - Jerzy Mosoń)
Roman Mańka (autor zdjęcia - Jerzy Mosoń)
Kurier z Munster Kurier z Munster
2012
BLOG

Pomyłka Kerry’ego przyczynkiem do nowej konstytucji

Kurier z Munster Kurier z Munster Polityka Obserwuj notkę 32

Amerykański sekretarz stanu, John Kerry, pomylił się podczas wizyty w Polsce, traktując byłego premiera, zmarłego niedawno, Tadeusza Mazowieckiego, jako ministra spraw zagranicznych. Wśród publicystów wpadka jednego z najważniejszych polityków w Stanach Zjednoczonych wywołała salwy śmiechu, zaś u niektórych stała się nawet dowodem na deprecjonowanie międzynarodowego znaczenia naszego kraju.

Pomyłka jest symptomatyczna i posiada głębszy sens, dając asumpt abyśmy zamiast z Kerry’ego, pośmiali się raczej sami z siebie.

Z amerykańskiej perspektywy polski system polityczny jest nieczytelny. W jaki sposób, znajdując się na zewnątrz, scharakteryzować funkcjonalnie stanowisko premiera, który posiada silne prerogatywy a względnie słaby mandat; dodatkowo relatywizując to wszystko do urzędu prezydenta?

Polski system jest niezrozumiały. Odwołując się do semantyki premier oznacza pierwszy – pierwszy wśród ministrów. Prawdopodobnie w tym punkcie Kerry się poślizgnął. W Stanach Zjednoczonych na czele rządu stoi prezydent, natomiast pierwszy minister to to samo co sekretarz stanu, odpowiadający m.in. za politykę zagraniczną. Ta analogia siłą podświadomości narzuciła się Kerry’emu i zrodziła dużego kalibru gafę. 

Mógł Kerry nazwać Mazowieckiego kanclerzem, ale to określenie również, biorąc pod uwagę czasy w których działał Mazowiecki nie byłoby adekwatne do jego rzeczywistej roli, a dodatkowo pachniało Niemcami. Słowo szef rządu też wbrew pozorom nie do końca pasuje, bo dla Amerykanina jest równoznaczne z funkcją prezydenta.  

Mimochodem Karry dotknął poważnego problemu ustrojowego. Obnażył niespójność systemu politycznego Polski, który jest konfliktogenny i od wielu lat wpływa destrukcyjnie na jakość rządzenia. Ta pomyłka amerykańskiego sekretarza stanu jest symboliczna, gdyż została popełniona w kontekście osoby Mazowieckiego, uchodzącego za głównego architekta konstytucji III Rzeczpospolitej z 1997 r. W historii Polski znów zadziałała ironia.

Nadszedł moment w którym należy dokonać wyboru drogi. Na coś w końcu trzeba się zdecydować: albo chcemy mieć wybieranego w bezpośrednich wyborach prezydenta pełną gębą, z silną władzą wykonawczą, stojącego na czele rządu (za czym osobiście się opowiadam); albo premiera w znaczeniu kanclerza, kreującego cały proces rządzenia  i pozostawiającego prezydentowi jedynie rolę dekoracyjną.

Sporo przesłanek przemawia za modelem prezydenckim.

Polska tradycja. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu ponad lat, prezydent wybierany był w ramach wyborów bezpośrednich. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest silny mandat a nie zawsze adekwatne wobec niego uprawnienia. Tę niespójność ustrojową należy czym prędzej usunąć, tak aby sposób sprawowania władzy stał się czytelny.

Mobilność społeczna. Doświadczenia wyborcze naszego kraju pokazują, że Polacy ogniskowali swoją uwagę w większym stopniu na kampaniach prezydenckich. Gdy dokonywano wyboru głowy państwa, frekwencja była wyższa niż w bataliach parlamentarnych. Obywatele jakby intuicyjnie wyczuwają, że ich interesy zostaną lepiej zrealizowane w obszarze władzy prezydenckiej.

Personifikacja. Polacy mają skłonność do personalizowania władzy a w ślad za tym identyfikowania (porządkowania) odpowiedzialności. Wolą wiedzieć: kto, na ile, i za co odpowiada.

Czytelność sprawowania władzy. System z prezydentem na czele jest bardziej przejrzysty, spójny, logiczny, oraz pragmatyczny – w sensie skuteczności rządzenia. Poza tym, generuje większy prestiż.

Na marginesie: gdyby dzisiaj opozycja zwarła siły, wychodząc z inicjatywą zbierania podpisów pod obywatelskim bądź społecznym projektem konstytucji i sformułowała wniosek o ogólnokrajowe referendum w tej sprawie, rządy PO zostałyby wysadzone w powietrze, utraciłyby legitymację do dalszego sprawowania władzy.

Ale ważniejszy jest drugi element. Byłby to ciekawy konstruktywny krok polityczny. Potrzebny Polsce. Mobilizujący społeczeństwo wokół ważnej idei. Być może moment kluczowy w budowaniu demokracji, stwarzający szanse na sanację obywatelską.

Mówi się, że obyczaj obejmowania funkcji prezesa rady ministrów przez lidera zwycięskiej frakcji parlamentarnej, praktykowany w systemie parlamentarno-gabinetowym jest dobry. Niektórzy się nim zachwycają. Jednak fakty pokazują co innego. Nieprzypadkowo Jarosław Gowin, w Salonie24, w tekście opublikowanym tydzień temu, zauważył podobieństwa Donalda Tuska do Leszka Millera, w sposobie konsumowania władzy. Z jednym tylko zastrzeżeniem którego Gowin świadomie lub nie, nie uwypuklił: jest to przypadłość bardziej systemowa (instytucjonalna) niż personalna. Zresztą analogicznie rzecz się miała w czasach premiera Kaczyńskiego.

W polskich warunkach praktyka powierzania stanowiska premiera szefowi największego ugrupowania sejmowego, nie wypaliła. Gdy się pokrywa funkcję lidera partii politycznej ze stanowiskiem szefa rządu, nakłada się obszar życia partyjnego (rozmaitych interesów, ról, i emocji) na zinstytucjonalizowany porządek państwowy. Nagle premier bardziej zaczyna się interesować tym co się dzieje wewnątrz jego partii niż wydarzeniami istotnymi z punktu widzenia państwa. Źródłem legitymizacji jego władzy jest rola jaką odgrywa w partii, konkretnie pozycja przewodniczącego, dopiero w dalszej kolejności spersonalizowane głosy wyborców.

Mankamenty oraz dysfunkcje wewnątrzpartyjne automatycznie przenoszą się na struktury państwowe.

Później wychodzą różne hocki klocki, jak podczas wyborów szefa struktur regionalnych dolnośląskiej PO. Zwalcza się wewnątrzpartyjną opozycję, korumpuje delegatów, opłaca pobyt w hotelach wedle nietransparentnych procedur, etc. Towarzyszy temu szkodliwy dla demokracji proces rozdawania intratnych stanowisk w spółkach należących do skarbu państwa.

Taka sytuacja jest za Tuska, identyczna była za Millera. Podobna za Kaczyńskiego. Wystarczy trzymać w szachu partyjnych baronów i już ma się kontrolę nad partią, za pomocą zasobów państwa. Substancja państwowa występuje tu w roli przedmiotowej i jest instrumentalizowana.

Sens ustroju prezydenckiego przejawia się w większej niezależności. Wybierany w wyborach powszechnych i stojący na czele rządu prezydent, mógłby mieć w nosie, albo nawet w pięciu literach, interesy różnego rodzaju partyjnych kartelów.

Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka