Sosenka Sosenka
452
BLOG

O flaku i zdechłym gawronie

Sosenka Sosenka Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 25

No, toflak! Pustą już oponę wypchaliśmy do niemożliwości gałęziami i liśćmi. Wózek dziecięcy amortyzowany przez gałęzie buka toczył się sprawnie przez 19 km. Dopiero wieczorem, na Wrocławiu Głównym Iza przyjrzała się gaśnicy na jednym kole i stwierdziła, że można by tak podmienić sprzęt. Wózek Zuzi miałby wówczas napęd na jedno koło – ale za to byłby wózkiem odrzutowym!

Coś działo się już na samym początku wycieczki we Wzgórza Strzelińskie. Bo ja najpierw nie zdążyłam na właściwy PKS, więc zmieniliśmy plany. Zamiast do Niemczy, kopnęliśmy się w stronę Strzelina. Następnie, na dworcu głównym zastałam orkiestrę powitalną. Panowie Cyganie dmuchali w trąby, mało płuc nie tracąc, brakowało jeszcze czerwonego chodnika.

Tymczasem na trasie Strzelin-Henryków kursował autobus za pociąg. Stary, dobry Autosan, prujący dzielnie pod górę, o którym Iza powiedziała: „pędzi, pędzi, mało się nie rozleci!”. Na miejscu, w Henrykowie rozleciała się jednak rączka od Zuzi wózka, bośmy zgubili jakąś nakrętkę. Adam próbował naprawić sprzęt. W tym czasie Zuzia usnęła z nudów i położyliśmy ją na trawie koło stacji, przykrytą moim polarem. W tym momencie nadjechał drugi autobus za pociąg. Pasażerowie już-już zbierali się do wysiadki. Ale widząc dziecko przykryte czarną płachtą, znieruchomieli i wybałuszyli oczy. Obie z Izą o mało się nie zakrztusiłyśmy wodą mineralną.
Nie wiedzieliśmy też, co zrobić z dopiero co wymienioną pieluchą Zuzi, bo w pobliżu nie było kosza na śmieci (naturalnie). Adam wyzłośliwał się, żeby ją wrzucić do skrzynki pocztowej, jednej z tych wiejskich szeregówek.

Ale nie zrobiliśmy tego. W okropnym upale dowlekliśmy się do wioski o nazwie Skalice. Piknik pod wiszącą skałą powinien nazywać się piknikiem pod wiszącym kleszczem. Robactwo zbierałam z siebie jeszcze długo, a fe. Mrówki wyżerały okruchy z naszego śniadania, a kleszcze usiłowały czerpać radość z mojej krwi, bogatej w toż śniadanie.

Jak zeszliśmy z tych parnasów, okazało się, że wózek ma flaka. – Mamy dętki, mamy – uspokoiła mnie Iza – ale w domu!!! No, to kaplica. Usiedliśmy w miejscu postojowym i rozpętaliśmy produkcję rękodzielniczą. Adam wyglądał w tym momencie, jak producent wiklinowych koszyków. Jak dzielny chłop z czasów Piasta Kołodzieja. Posyłał żonę do lasu, a ona przynosiła mu całe naręcza gałązek. Sam dokładnie zginał je i upychał do wnętrza opony. Wózek amortyzowany bukiem toczył się pierwszorzędnie!

Mimo resorów, znanych jak widać już w czasach pierwszych Piastów, szlak trzeba było skrócić. Idioci na quadach oraz rodzimi pracownicy (spotkaliśmy też jedną kobietę na traktorze) rolni rozjeździli drogi, przypominające teraz szlak rajdu Paryż-Dakkar. Trawy zarosły polne ścieżki, a maczet nie mieliśmy. Schodząc z lasów na powrót w kierunku linii kolejowej, natknęliśmy się na stadninę koni. Jeden koniuszek przygalopował do nas specjalnie z lasu. Był tak zachwycony towarzystwem, że szedł za nami krok w krok. A na koniec, patrząc Izie w twarz, stanął na dwóch tylnych nogach. Uciekaliśmy stamtąd, aż się kurzyło.   

Trochę odpoczynku mieliśmy w Witostowicach. Nie weszliśmy co prawda do pałacu, otoczonego kamiennym murem jak bajkowa posiadłość, ale obejrzeliśmy taflę stawu, w której odbijały się drzewa: srebrną, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam.

– Jedz, jedz, bo może nie będzie po drodze cmentarza? – powiedział Adam do Zuzi. Cmentarza nie było, ale był sklep (stylowe popielniczki z napisem „szproty w oleju”), tak zakratowany, że wg Izy przypominał bardziej wiezienie niż sklep. Kupiliśmy tam sobie zaraz napój gazowany, ale chyba było dla niego za ciepło. Nakrętka od 2-litrowej butli wyleciała w kosmos, zalewając zawartością Adama oraz Zuzię, którą trzymał na kolanach.  
Słabnące promienie słońca zdążyły wysuszyć ojca i córeczkę, co prawda, nie były w stanie zmyć z nich pokładów cukru (napój był słodzony), ale uczyniła to moja woda mineralna. Z siła gałęzi bukowych wyrwaliśmy w stronę stacji kolejowej Henryków, po ciepłym asfalcie i różowym od zachodu bruku, wśród opuszczonych sadów i pól, po których jeszcze sennie łaziły krowy. Na horyzoncie mgliły się Sudety.

Ostatnie chwile przed przyjazdem pociągu spędziliśmy w – jak ją nazwaliśmy – poczekalni. Była to altanka wyposażona w miejsce do „gryla”. Niestety, nie na długo tam zagościliśmy, bo leżał w niej akurat zdechły gawron. Adam bał się, że przesiąkniemy zapachem padliny, i zarządził ewakuacje na peron. W pociągu podziwiałam swoje małe, ale bardzo wytrzymałe stopy. Były akurat w tych miejscach czyste, które zasłaniały paski pielgrzymich sandałów. Reszta była czarna.

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości