Stan, with friends in Akihabara, Tokyo
Stan, with friends in Akihabara, Tokyo
Stan Zweinstein Stan Zweinstein
108
BLOG

SAYONARA JAPONIO, Stan Zweinstein adventure in Japan

Stan Zweinstein Stan Zweinstein Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Pochmurna, dżdżysta pogoda. Za oknami luksusowej limuzyny powoli przesuwa się kolorowy pejzaż. Małe sklepiki, jakby przyklejone jeden do drugiego, przepełnione są towarem. Kolorowe automaty z napojami. Kobiety w eleganckich kimonach z parasolkami w ręku drepczą stukając sandałami o bruk. Deszcz ścieka po szybach, rozgarniany miarowym ruchem wycieraczek. W taksówce jest ciepło i sucho, przestronne wnętrze, na przednim siedzeniu obok kierowcy siedzi przewodnik, drobny Japończyk Funaki. To on przywitał Stana, kiedy po dziesięciu godzinach lotu wylądował na międzynarodowym lotnisku Narita pod Tokio.


Z Moskwy samolot wystartował o siódmej wieczorem; było już ciemno. Na dworze śnieg i siedmiostopniowy mróz. Takie warunki klimatyczne są tu w drugiej połowie marca normalne. Ciasne wnętrze odrzutowca IŁ-62M z trzema rzędami foteli po obu burtach wypełnione zostało do ostatniego miejsca egzotycznymi pasażerami. Młodzi Japończycy, dziewczęta i chłopcy, zmęczeni wracają z dalekiej Hiszpanii. Jedni drzemią wsłuchani w muzykę z walk-menów, inni rozmawiają. Obok Stana dwóch uśmiechniętych chłopców, u jednego z nich ciekawa pamiątka. To chyba Don Kichot wykonany z drutu. Samolot nabrał już wysokości i stewardesa roznosi kolację, po niej kieliszek wina. Stan popił pastylkę, zamierza spać. Gaśnie światło i wnętrze samolotu spowija delikatny półmrok. Miarowy szum silników skutecznie głuszą zatyczki woskowe wetknięte do uszu.


Obudził go gwar, to jego towarzysze podroży żywo rozprawiają w swoim dźwięcznym języku. Ciemności gdzieś zniknęły, słonce stoi wysoko i stewardesa roznosi soki i śniadanie. Przez chwilę nie pojmuje, czy mu się to przyśniło, pewnie tak, ale był to bardzo naturalny sen, jakby wydarzenia miały przebieg rzeczywisty. Co za sen, otrząsnął się z odrętwienia i wyjrzał przez okienko. Za chwile z głośnika płynie informacja, ze samolot przelatuje nad Chabarowskiem, jednym z wielkich miast dalekiej Syberii. Stan spogląda w dół. Dookoła daleko poniżej ośnieżone pasma gór Sikhote-Alin. Jak wynika z jego zegarka, spał sześć godzin. Po śniadaniu oświetlone słońcem błękitne Morze Japońskie. Potem morze chmur, ciężkich deszczowych. Japonia przywita go deszczem.


Taksówka dojeżdża pod gmach Instytutu Badań Polarnych. Instytut, złożony z kilku nowoczesnych kilkupiętrowych budynków, położony jest na dalekim przedmieściu w dzielnicy Itabasi. Przewodnik Stana, Funaki prowadzi go teraz do mistrza ceremonii, obecnego kuratora oddziału meteorytów, dr Keizo Yanai. Szerokie przeszklone drzwi obszernego pawilonu, za nimi korytarz i wejście do pomieszczenia przypominającego ni to bibliotekę, ni to składnice map. Dr Yanai jest młodym mineralogiem z wyglądu pomiędzy trzydziestką a czterdziestką. Miły, uśmiechnięty, wita się i podaje coś do zjedzenia. Stan rozpakowuje z folii podaną mu, higienicznie zawiniętą miseczkę ryżu z drobno pokrojonym duszonym kurczakiem.


Po raz pierwszy w życiu bierze do ręki pałeczki, cienkie patyczki z surowego drewna, elegancko zapakowane w papierowej torebce. Ryż i mięso tworzą grudki, które bardzo łatwo szufl uje do ust. Miseczkę trzyma w lewej ręce, blisko twarzy, by nie uronić jedzenia. Widzi, że jego nowi znajomi czynią podobnie, wiec intuicyjnie wyczuwa sytuację. Po zjedzeniu obowiązkowo herbata i miła rozmowa. Funaki wkrótce udaje się na stypendium do Australii, Stan pyta go czemu właśnie tam się wybiera. Odpowiedź wydaje się prosta: Funaki chciałby na własne oczy ujrzeć Krzyż Południa.


Dr Yanai wyjaśnił, że Japończycy już od wielu lat zajmują się zbieraniem meteorytów pośród antarktycznych lodów. Kiedyś przypadkowo natrafi ono w rejonie ukrytego pod lodowcem grzbietu- górskiego Gór Yamato na kilka meteorytów kamiennych. Po zbadaniu okazało się, że nie stanowiły one jednej całości, lecz spadły zupełnie niezależnie od siebie. Trudno było opanować zdumienie. Meteoryty należą na Ziemi do wielkiej rzadkości. Jak wiec wytłumaczyć fakt występowania w tym jednym miejscu stosunkowo sporej kolekcji rozmaitych rodzajów meteorytów. Taki zbieg okoliczności był po prostu nieprawdopodobny, ale fakty pozostawały i należało je jakoś wytłumaczyć. Po bliższej analizie budowy geologicznej miejsca znaleziska okazało się, że lód jest w tym miejscu ruchomy i wyciskany jest z głębi ku powierzchni w wyniku napotkania na drodze do oceanu, podlodowej bariery – łańcucha Gór Yamato. Na powierzchni pod wpływem nagrzania słońcem lód sublimuje, to jest odparowuje bez etapu topienia się, pozostawiając na powierzchni wmarznięte w nim fragmenty skalne. Stwierdzono przy tym, że obszar, z którego lodowiec akumuluje meteoryty, jest rozległy i wynosi wiele tysięcy kilometrów kwadratowych.


W ten sposób wszystko stało się proste. Znalezione meteoryty spadły w miejscach odległych od siebie o dziesiątki kilometrów i w odstępach czasu setek i tysięcy lat. Następnie proces transportu wewnątrz lodowego masywu z następującą po nim sublimacją doprowadziło do koncentracji meteorytów w tym stosunkowo ograniczonym obszarze.Skoro taki mechanizm zadziałał, to nasunęło się przypuszczenie, że w pobliżu łańcucha Gór Yamato może być również więcej meteorytów pochodzących z wielu odległych miejsc w czasie i z olbrzymiej powierzchni lądolodu. Zaczęto prowadzić systematyczne poszukiwania i po kilku latach Instytut dorobił się jednej z największych w świecie kolekcji meteorytów. Kolekcja ta zawiera kilka tysięcy okazów specjalnie chronionych w suchych, ciemnych i chłodnych pomieszczeniach. Meteoryty jako fragmenty materii kosmicznej stanowią niezwykle cenny materiał badawczy, toteż obrotni Japończycy skupili dookoła swojej kolekcji międzynarodową grupę uczonych, którym wysyłają meteoryty dla badań i których zapraszają na konferencję, by przedstawili rezultaty. Stan również przywiózł referat na temat udostępnionej mu próbki meteorytu Yamato.


Stan ma ochotę obejrzeć miejsca, o których opowiada dr Yanai. Japończyk wyjmuje z szakii fotografi e znalezisk oraz olbrzymie płachty zdjęć satelitarnych tego rejonu Antarktydy. Wszystkie materiały wysokiej jakości i pod ręką, za ścianą potężna kolekcja „kamieni z nieba” i doskonale wyposażone laboratoria badawcze.


Zmęczony rozmową Stan rozstaje się z dr Yanai, a uprzejmy Funaki prowadzi go do budynku obok, gdzie znajduje się część hotelowa Instytutu. Buty muszą zostawić na dole przy wejściu, obuwają jedynie proste plastikowe kapcie i dzierżąc ciężką torbę podróżną Stan wędruje do swojego pokoju. Pokój na trzecim pietrze o powierzchni na oko jakieś dziesięciu metrów kwadratowych, miał duże okno i mały balkonik wychodzący prosto na ulicę. Po prawej stronie od wejścia znajdowała się szafa ścienna, po lewej stolik z niewielkim telewizorem kolorowym, obok niego stało biurko. Pod oknem obszerny tapczan, czysto zasłany, a na nim płócienny rodzaj szlafroka do spania i kąpieli nazywany tu jukata.


Łazienki nie ma w pokoju. Jest ona wspólna dla wszystkich gości i położona jest na pierwszym pietrze, tam też jest salonik i kuchnia gościnna, gdzie Stan będzie mógł przygotowywać sobie posiłki. Zmęczony kładzie się na tapczan, zasypia natychmiast. Z głębokiego snu wyrywa go pukanie do drzwi. Zaspany otwiera drzwi i spogląda na stojącego w nich Funakiego. Funaki oświadcza że dr Yanai oczekuje wszystkich gości na dziedzińcu Instytutu. Stan pospiesznie ubiera się i przywodzi do porządku, rozgląda się, za oknem ciemno. Nie może znaleźć swojej ciepłej kurtki. Nie ma pojęcia czy to jeszcze dziś, czy już jutro i rozpoczęła się konferencja, a on przespał cała noc i dzień następny. Niewyspanym wzrokiem spogląda na zegarek. Jest dwudziesta, a wiec to jeszcze cała noc przed nim, co więc u licha o tej porze chcą od niego – z takim pytaniem w głowie schodzi pokornie i obuwa buty. Idzie bez kurtki, trudno, trochę zmarznie, ale wbrew pozorom nie czuje zimna. Na dziedzińcu widzi grupkę ludzi. Dr Yanai przedstawia kolejno nowo przybyłych gości; są nimi dr Scott z Albuquerque i dr Black z Waszyngtonu, wszyscy z żonami, przylecieli niedawno ze Stanów.


Do Stana dociera powoli myśl, że oto dr Yanai ma zaszczyt zaprosić wszystkich do pobliskiej restauracji na kolację. Niezbyt ura- dowany z przebudzenia, Stan zamyka pochód kilku postaci sunących wąską rozświetloną światłem latarni, wystaw sklepowych i kawiarniowych lampionów uliczką, jedną z wielu podobnych tu, w rejonie Itabashi. Niebawem wchodzą do pomieszczenia restauracji. Przed drzwiami wiszą u pułapu kolorowe, pękate lampiony, w środku przytulne wnętrze drewnianego domku. Lokal niewielki, na ścianach mnóstwo drobiazgów. Jakieś obrazki ręcznie malowane, jakieś napisy, które same sobą przypominają obrazki, z lewej długi barek, a z prawej niewielkie podwyższenie, jakby scena. Nigdzie nie widać stolików ani krzeseł. Właścicielami jest starsze małżeństwo, a jak się dowiaduje charakterystyczną cecha tego lokaliku jest to, że odwiedzają go często zawodnicy sumo, najpopularniejszego, starego japońskiego sportu.


Wyobrażenia tych opasłych mężczyzn z przepaską na biodrach i kitką na głowie przedstawione są na wszystkich obrazkach. Sadzają wszystkich prosto na podłodze w rogu, na podwyższeniu. Za plecami mają papierową ścianę z listewkami. Przed nimi niski stół. którego pierwotnie nie zauważyli. Na stole ogromnych rozmiarów metalowa misa. pełna czegoś co przypomina zupę. Pod misą płonie niewielki płomień, a bulion lekko bulgoce. Wszędzie rozchodzi się miły zapach zupy rybnej. Frutti di Mare to podstawa kuchni japońskiej. Gospodarze proszą o częstowanie się zawartością misy, podają pałeczki i małe miseczki. Stan rozgląda się dookoła i wszystko wydaje się mu nierealne. Jeszcze kilkanaście godzin temu był o dziesięć tysięcy kilometrów stąd, pośród szarych ulic swego miasta pogrążonych w mrokach niedawno zniesionego stanu wojennego. Wstrząsa nim wewnętrzny śmiech radości z fantastycznej przygody, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki zamieniła tą szarość w kolorowy i egzotyczny krajobraz Dalekiego Wschodu. Delikatnie grzebie pałeczkami w zupie i stara się łowić, co się pod nie nawinie. Są tam kawałki ryby, małże, pocięte na fragmenty kraby tak, że ich szczypce i odnóża wystają ponad lustro zupy. Są tajemnicze, galaretowate grząskie, kosteczki (tofu) sojowego pochodzenia, jak również coś, co przypomina cynadry, a jest jądrami jakichś zwierząt, prawdopodobnie byków.


Wszystko to znika w czeluściach żołądków. Gospodarze opowiadają o historii kawiarenki, podają księgę pamiątkową i proszą gości o wpisanie się do niej. Ta prosta z pozoru czynność okazała się dosyć skomplikowana, jako że zamiast długopisu podano pędzelki i nazwiska swoje przyszło wszystkim malować. W tym czasie dr Scott zorientowawszy się, że Stan przyleciał z Warszawy, rozpoznał w nim autora ostatnio przez siebie recenzowanej pracy i zagadnął, czy jego recenzja już nadeszła. Stan z przykrością stwierdził, że recenzja jeszcze nie nadeszła, ale przyjemnie mu się zrobiło widząc, że obce z pozoru międzynarodowe towarzystwo poznaje się po swoich publikacjach i zjednoczone jest wspólnotą zainteresowań. Powoli znikały z zupy smakowite kąski i pozostał czysty bulion. Do niego gospodarze wrzucili teraz pewną ilość zawczasu prażonego ryżu i szybko mieszając wielkimi bambusowymi łyżkami wbili do gotującej się zupy kilka jajek. Powstałą gęstą smakowitą masę wygarnęli każdemu do miseczki. Ryż smakował wybornie. Teraz z pełnymi już brzuchami pozwolono udać się gościom na spoczynek. Po wyjściu z tej mikroskopijnej, ale jakże przytulnej restauracji, jest zdecydowanie chłodniej, Stan w grupie dobrych już znajomych wraca do domu gościnnego Państwowego Instytutu Badań Polarnych.


Rankiem obudziły go promienie słońca wpadające przez balkon do wnętrza pokoju. Dziarsko zarzucił na siebie jukatę i udał się do łazienki. Na początek przyszło mocować się z drzwiami, o mało co ich nie wyważa, ale zbyt solidnie są zbudowane. Wkrótce tajemnica się wyjaśnia – wszystkie drzwi były tu zasuwane, a nie uchylne jak te w Polsce do których przywykł od dzieciństwa. Na korytarzu panuje piekielny ziąb. Większość budynków w Tokio nie posiada centralnego ogrzewania, toteż marznie się na korytarzach okropnie. W pokoju dzięki klimatyzacji włączonej non stop panuje przyjemne ciepełko. W łazience też zimno, urządzenia super komfort nie przypominają niczego, co dotychczas w łazienkach spotykał. Zaczął metodą prób i błędów uruchamiać jakieś urządzenia i wreszcie poleciała woda, ale tylko zimna. No cóż, dobre i to, pochlapał się pobieżnie i wyszedł niepyszny na zimny korytarz. Myśląc o jak najszybszym wylądowaniu w ciepłym pokoju, skierował się ku schodom, ale jak spod ziemi wyrosła sylwetka dr Yanai. Yanai zagadnął, jak się spało i czy nie było kłopotów w łazience. Stan zgodnie z prawdą opowiedział mu o swoich kłopotach z uruchomieniem cieplej wody, po czym dał się zaprosić do łazienki na krótki instruktaż jej użytkowania. Kiwał przy tym ze zrozumieniem głową, nie pojął jednak niczego. No cóż przyjdzie mu się myć w zimnej wodzie.


Z torby podróżnej wyciągnął puszkę sardynek, bochenek chleba i udał się z tym do kuchni, by przyrządzić śniadanie. Po wejściu przekonał się, że salonik oddzielony jest od części kuchennej wysokim barkiem, na którym stały pojemniki z herbatą, kawą, cukrem, śmietanka no i obowiązkowo pałeczki. W saloniku garnitur wypoczynkowych mebli, wielki telewizor i wieża audio video. W części kuchennej kredens z porcelanowymi nakryciami, które można było wypożyczyć, zlewozmywak i gazowa kuchenka. Na dnie czajnika stojącego na stole widniało nieco wody. Stan rozgląda się za zapałkami, które zwykle u nas leżą gdzieś nieopodal kuchenki. Tutaj ich nie ma. Po daremnym poszukiwaniu postanowił sprawdzić, czy w przewodach jest gaz, czy to może kuchnia elektryczna. Otworzył kurek, gaz poleciał z sykiem, a przeskakująca w obrębie palnika iskierka wznieciła niebieskawy płomień. A wiec kolejna zagadka rozwiązana. Japończycy zapałki oglądają najprawdopodobniej jedynie w muzeum.


Po posiłku aparat na ramię i szybko na ulice. Słońce wspina się coraz wyżej na pogodnym dziś niebie, a on klatka po klatce utrwala panoramę malowniczych uliczek dalekiego przedmieścia Tokio.


Jest cicho, sklepiki jeszcze zamknięte. Miniaturowe domki, zabudowujące ulice zazwyczaj jedno lub trzypiętrowe, przytulone są do siebie nie pozostawiając miejsca na przestronne trawniki, chodniki, podwórka. Ulica jest tutaj starannie wyasfaltowana, chodnik namalowany jest na niej zieloną farbą. Otwierane właśnie sklepiki wychodzą swoją zawartością wprost na chodnik i atakują przechodnia namawiając do kupna. Ponad głowami girlandy drobnych, różowych, sztucznych kwiatów zawieszone nad całą uliczką; wszystko to stanowi o niepowtarzalnym charakterze i kolorycie tego budzącego się do życia przedmieścia. Wszędzie dookoła wyjątkowa czystość, żadnych papierków, śmieci, niedopałków. Pomimo tego, że nie zabrudził na czystej ulicy butów, Stan ze zdumieniem znajduje automat zamontowany wewnątrz wycieraczek przed drzwiami do Instytutu. Po nadepnięciu na kratkę wycieraczki, wysuwają się spod spodu szczoteczki, które miarowo szczotkują czyste podeszwy butów. Teraz szuka jakiegoś kiosku, by kupić kilka widokówek, które trzeba przecież obowiązkowo wysłać do znajomych w kraju. Przy okazji oddaje kasetę ze zrobionymi tego ranka slajdami. Mają być gotowe na jutro. Będąc w tym maleńkim sklepiku widzi, że tu nie tylko można oddać zamówienie, lecz kupić filmy, aparaty, kalkulatory i wiele jeszcze innych rzeczy. Uprzejmy właściciel zakładu kłania się nisko w geście pożegnania. Dowiedziawszy się, że Stan przybywa z Polski, informuje że w sklepiku obok jest w ciągłej sprzedażny polska Żubrówka; good vodka – zapewnia.


Poszukiwania widokówek prowadzone bezskutecznie zawiodły go na stacyjkę kolejki naziemnej Itabashi. Tu od dwóch sympatycznych młodych Japonek uzyskał informację, że widokówki może kupić w domu towarowym, jedną stację dalej w kierunku centrum. Wystarczyło w automacie zakupić bilet i w przestronnym wagonie jechać w kierunku stacji Ikebukuro.


Jak się okazało, przypadkowo poznane dziewczęta wsiadły za nim i postanowiły oprowadzić go trochę po okolicy. Wieczorny odpoczynek przerwał mu Funaki natarczywym dobijaniem się do drzwi. Prosił o zejście do głównego gmachu Instytutu. Stało już tam kilka postaci. Oprócz starych znajomych z poprzedniej kolacji, czekał sam dyrektor, prof. Takeshi Nagata, światowej sławy amerykański uczony Olsen i czeski badacz meteorytów Petr Jakeš (autor książeczki „Posłańcy Kosmosu” wydanej w Polsce w serii omega przez Wiedzę Powszechną w 1986 roku). Może z racji słowiańskiego rodowodu Stan z Petrem przypadli sobie od razu do gustu i starali się trzymać razem aż do końca konferencji.


Niebawem na dziedziniec Instytutu podjechały eleganckie limuzyny zamówione telefonicznie przez dyrektora i zawiozły wszystkich do ekskluzywnej japońskiej restauracji o nazwie Hagiwara. Przed wejściem do przygotowanej dla gości sali należało, jak jest tu w zwyczaju, zdjąć buty i dalej spacerować na bosaka po cieplej i elastycznej macie tatami uplecionej z ryżowej słomy. Posadzono ich przy niziutkim, szerokim stole, pod którym mieściły się z trudem wyciągnięte na macie nogi. Siedzieli na czymś, co przypominało krzesła z obciętymi nogami. Przed nimi w niezliczonej ilości maleńkich miseczek stały potrawy. Były tam głównie dary morza, ślimaki, ostrygi, pokrojone w plasterki jędrne ramiona ośmiornic, raki morskie chyba langusty no i specjalność japońskiej kuchni, ryby na surowo.



Potrawy wnoszone były na tacach przez ubrane w kimona gejsze. Wchodziły one z półmiskami jedzenia poprzez rozsuwane papierowo - listewkowe drzwi, klękając za każdym razem przed wejściem i odkładając potrawy, by odsunąć i zasunąć drzwi. Potrawy były wyśmienite, wszystko należało oczywiście jeść pałeczkami chwytając plasterek ośmiornicy czy kostkę rybiego mięsa, następnie zanurzyć to coś w naczyniu z pikantnym sosem sojowym, a stąd bezpośrednio włożyć do ust. Profesor Nagata kilkakrotnie upewniał się przy tym, czy podobne potrawy jada się w Polsce i jak podoba się Stanowi w jego kraju. Stan niezmiennie zapewniał, że czegoś podobnego nigdy w Polsce nie jadł, a tak naprawdę to wszystko jest tu różne poza jednym, pogoda w marcu w Polsce i w Japonii była identyczna, chłodna i deszczowa. Po chłodnych rybach i bezkręgowcach przyszła pora na porcje rozbitego wołowego mięsa smażonego wprost na oczach gości w szerokich nieckowatych misach, zawieszonych nad małymi palnikami stojącymi wprost na stołach. Jako zielona sałata do tak smażonej wołowiny rodem z Nowej Zelandii poczęstowano gości liśćmi jadalnych chryzantem. Gejsze tymczasem wniosły niewielkie porcelanowe dzbanuszki wypełnione ciepłym aromatycznym płynem; to japońska sake. Napój ten nalewały do maleńkich jak naparstki porcelanowych kieliszków i przepijały razem z gośćmi z dźwięcznymi słowy “kampai” – oznaczającymi tu do dna. Pomimo to, jak Stan zauważył, nie piły do dna. Po gorącym mięsie przyszła kolej na owoce. Już podczas spaceru po mieście rzuciło mu się w oczy bogate zaopatrzenie sklepów w owoce, co o tej porze roku dla przybysza z Polski było szokujące. Toteż podano duże mięsiste owoce awokado sprowadzane tu z Hawajów. Jednocześnie gejsze przy akompaniamencie specjalnej aparatury akustycznej śpiewały tradycyjne japońskie pieśni.


Następnego dnia od rana wir konferencji. Odbywała się ona na piątym pietrze budynku Instytutu. Antarktydę czuło się już na parterze, gdzie zgromadzono w obszernym hallu liczne eksponaty. Były tam wypchane zwierzęta, próbki skalne, gipsowe repliki znalezionych meteorytów, a także prawdziwy pojazd gąsienicowy, który używano na siódmym kontynencie. Ekspozycje uświetniały liczne kolorowe fotografi e i mapy plastyczne. Na piątym pietrze obszerny hall z wygodnymi miękkimi fotelami, szeroki barek z automatami do serwowania czarnej i zielonej herbaty i olbrzymia skrzynia wypełniona najtańszymi tu owocami, mandarynkami którymi bez ograniczeń wszyscy uczestnicy konferencji mogli się posilać. Szerokie, przeszklone okna ukazywały krajobraz niskiej zabudowy dzielnicy Itabashi.


Ponad dachami gęsto stłoczonych domków widoczne były wstęgi autostrad przenoszących bezkolizyjnie ruch kołowy w kierunku śródmieścia. Na horyzoncie można było dostrzec zarysy pasma górskiego, a nad tym dominowała biała sylwetka ośnieżonego stożka Fudżi Jamy, wulkanu, symbolu Japonii. Z niedowierzaniem Stan obserwował tą święta górę z oddalonego o około sto kilometrów Tokio, rozmyślając jak dobrze by mieć tak czyste i przejrzyste powietrze na o wiele mniej zatłoczonych samochodami ulicach Warszawy. Gdzie ten smog i wyziewy spalin, którymi tak straszyła polska telewizja?


Gasną światła i ustaje gwar w sali konferencyjnej. Z rzutników padają na ekrany kolorowe obrazy pokazywanych slajdów. Japoński prelegent żywo omawia je, szczegółowo tłumacząc zagadnienie. Stan, podobnie jak i inni obecni na konferencji obcokrajowcy, siedzimy jak na japońskim kazaniu. Prelegenci prowadzą bowiem wykłady w języku japońskim, a jedynie obcokrajowcy po angielsku. Stan ratuje się wiec streszczeniami wydrukowanymi po angielsku w specjalnej konferencyjnej książeczce abstraktów. Można ponad to prelegentowi zadawać pytania i dyskutować. Prelegent ma na zaprezentowanie swoich racji ściśle określony czas, którego nie wolno mu przekroczyć. Na początku prelekcji przewodniczący nakręca specjalny chronometr i po pięciu minutach odzywa się dyskretny dzwonek, po dziesięciu dwa, a po piętnastu trzy. Na tym przewodniczący w bardzo jak się domyślamy uprzejmych słowach dziękuje prelegentowi i prosi o głosy dyskusji z sali. W takich warunkach jest niemożliwy rozwój gadulstwa o wszystkim i o niczym, a prelegent musi bardzo się streszczać i mówić rzeczowo.



Okazało się z czasem, że meteoryty stanowić mogą ważny element w powstaniu i rozwoju życia na Ziemi i w szerzej rozumianym kosmosie. Możliwym jest bowiem, że we wnętrzu meteorytu, chronione przed zabójczym promieniowaniem kosmicznym zachowały się mikroorganizmy, które powstać mogły gdzieś na odległej planecie. Znajdujące się we wnętrzu meteoroidu mikroorganizmy mogą łatwo przetrwać upadek na powierzchnię ziemi i w konsekwencji rozwijać się, dając początek nowym szczepom nieznanych dotąd organizmów. Taka inwazja z kosmosu jest możliwa i wielu uczonych, zwolenników tak zwanej panspermii, przypuszcza że początki życia na Ziemi zawleczone zostały właśnie w ten to sposób z innych planet, na przykład z Marsa. Prawda to czy nie, taki model rozsiewania się życia w przestrzeni kosmicznej jest prawdopodobny i przyszłe badania mogą potwierdzić bądź obalić tą hipotezę. Może się więc okazać, że początki życia na planetach większości gwiazd naszej


Galaktyki mogą zatem być zasiewane w sposób ciągły w wyniku wymiany materii planet wyrzucanych w przestrzeń przykładowo na skutek ogromnych katastrofi cznych zderzeń kosmicznych gigantów. O powszechności takich zjawisk i międzyplanetarnej wymianie materiału upewniły znaleziska meteorytów będących fragmentami skorupy Księżyca. Oto w styczniu 1982 roku dwaj Amerykanie badający jeden z antarktycznych lodowców w okolicy masywu podlodowego Allan Hills, natrafi li na meteoryt, który już na pierwszy rzut oka znacznie różnił się od typowego wyglądu meteorytu. Był on częściowo pokryty pęcherzykowatą zielonkawo-brunatną skorupką. Specjalistyczne badania jego wnętrza potwierdziły to spstrzeżenie. Okazało się, że jest on zbudowany z fragmentów skalnych, ziaren mineralnych i kulistych szklanych ziaren, takich jakie przedstawiają typowy skład brekcji księżycowych. Głównym minerałem był tu anortozyt, minerał powszechny na jasnej „kontynentalnej” części skorupy Księżyca. Czy zatem ten meteoryt pochodzi z Księżyca? Tą sensacyjną hipotezę potwierdziły badania rozkładu pierwiastków ziem rzadkich, stosunków izotopowych niektórych pierwiastków i składu izotopowego gazów szlachetnych uwięzionych w porach minerałów. Nazbierano wiele meteorytów księżycowych w większości w lodach Antarktydy, a dobra znajomość składu skał Księżyca ułatwiła identyfi kację tego unikalnego materiału.


Wiadomo już zatem, że na powierzchnię Ziemi spadają fragmenty skał powstałych na Marsie i Księżycu. Równie prawdopodobnym jest znalezienie fragmentów skał powstałych na innych planetach naszego systemu, jak i z głębokich otchłani kosmosu. Przyszłość pokaże, na ile przepowiednia ta się sprawdzi. Ponieważ na powierzchni większości kontynentów trudno jest odróżnić zwykły meteoryt od skał ziemskich czy sztucznych substancji przemysłowej działalności człowieka, Antarktyda może być idealnym miejscem dla podobnych poszukiwań. Materiał mineralny wytapiany jest ze starego lodu antarktycznego, to jest z czasów, kiedy na Ziemi nie prowadzono działalności gospodarczej. Nie było wtedy zanieczyszczenia atmosfery działalnością przemysłową, które to zanieczyszczenie utrudnia interpretację wyników badań. Większość pyłów znajdowanych w starych lodach Antarktydy pochodzi z wybuchów wulkanicznych i unoszone jest wiatrami stratosferycznymi, które rozprzestrzeniają ten pył mineralny po obszarze całej planety. W materiale pyłów kosmicznych wydzielonych z lodów większość to produkty ablacji, czyli erozji meteorytów w atmosferze Ziemi. Zdarzają się jednak i pyły o składzie tak egzotycznym, że nie daje się go wytłumaczyć na bazie współczesnej wiedzy. Znaleziska takie są zazwyczaj pomijane, zamiatane niejako pod dywan i uznawane za powstałe w wyniku przypadkowego zanieczyszczenia bądź błędu.


Stan przypomniał tu sobie jak przed laty zajmował się badaniem pyłu wytopionego z lodów Antarktydy i pośród wielu typowych ziarenek pyłu składem odpowiadających meteorytom, była pewna niewielka procentowo ilość pyłu o składzie delikatnie egzotycznym. Jako badacz meteorytów, tak jak większość jego kolegów, odrzuciłby tą marginalnie niewielką ilość niewygodnego do interpretacji materiału, jako nie odpowiadająca składem meteorytom, a on badał przecież meteoryty, te powszechnie znane, pochodzące z pasa planetoid. Drążony jednak przekorą i ciekawością poświęcił wtedy trochę czasu na zaprezentowanie znalezionego materiału szerszej publiczności i przedstawił wyniki na Międzynarodowej Konferencji Aeronautycznej. Można by pomyśleć, że składem pyły te przypominały ziarna pochodzące ze współczesnego złomu kosmicznego, który obecnie tonami spala się w atmosferze Ziemi. Jeden problem pozostaje: co ten złom kosmiczny robił w okresie, kiedy cywilizacja techniczna jeszcze nie istniała, a ewolucja człowieka była w początkowym stadium?


Artykuł, w którym przytoczono wyniki tych badań, opublikowano w jednej z gazet codziennych; omen-nomen notatka ta ukazała się dnia pierwszego kwietnia i przez to pewnie nie została przyjęta przez opinię publiczną z należytą powagą. Poruszony w tej notatce prasowej został również problem wzrastającej ilości pyłów atmosferycznych pochodzenia kosmicznego, ale wynikłego z rozpadu wciąż wzrastającej ilości złomu kosmicznego. Duża ilość satelitów, ich części i fragmentów, rakiet kosmicznych i innych urządzeń po latach użytkowania spala się w górnych warstwach atmosfery i powoli opada niżej, wchodząc w skład naszego łańcucha pokarmowego i systemu oddychania. Notatka prasowa zatytułowana „Zagrożenie chorobowe w pyle z kosmosu” anonsowała problem pojawienia się wzrastającej ilości egzotycznego składu chemicznego pyłów; nieprzywykłe do nich na długiej drodze ewolucji organizmy ludzi i zwierząt mogą ulec poważnym przypadkom uczuleniowym czy chorobowym. Z pewnością wielkie osiągnięcia, jakie uzyskano w wyniku postępu w podboju przestrzeni kosmicznej mogą obrócić się przeciwko nam w najbardziej nieoczekiwany sposób przez powstawanie nowych chorób związanych z wdychaniem i konsumpcją egzotycznego składu pyłu kosmicznego. A jeśli pył o tak egzotycznym składzie istniał rzeczywiście i w dawnych epokach, to jaki mógł mieć wpływ na powstanie i ewolucję naszego gatunku?


Japończycy mają pięć minut jako limit czasowy, obcokrajowcy maja przywilej referowania w ciągu dziesięć minut. Jedynie gość specjalny, zaproszony z okazji konferencji, światowej sławy uczony prof. Olsen ma godzinny wykład. Stan z utęsknieniem czeka przerwy na lunch (obiad). Po wyjściu do hallu każdy z uczestników otrzymuje do ręki plastikowy pojemnik z kilkoma potrawami i parą pałeczek. Można usiąść i spokojnie jedząc wymieniać się z uczestnikami konferencji uwagami. Po solidnym posiłku herbata z automatu i deser z mandarynek. Tak posilonym można już było do wieczora chłonąc japońszczyznę. Wieczorem nowa atrakcja, „reception” – poczęstunek dla uczestników konferencji, gdzie przygotowane jadło każdy z gości nakładał sobie na jednorazową tekturową miseczkę z rozstawionych na stołach szerokich półmisków, krążąc przy tym i gawędząc wśród współbiesiadników.


Oprócz raków, ośmiornic i ryb na surowo jest i nowość; są to maleńkie gołąbki nadziewane ryżem, a zawijane zamiast kapusty w specjalnie spreparowaną zieloną folię produkowaną z morskich glonów. Ciekawostką było również to, że wśród serwowanych napojów znalazła się jak na instytut badań polarnych przystało produkowana w Japonii doskonała „Santory Whisky”, nalewana do szklanki wypełnionej najprawdziwszym antarktycznym lodem. Największą jak się okazało atrakcją dla zgromadzonych tu Japończyków stanowili sami goście zagraniczni, tacy jak Stan i jego koledzy. Byli tu oni zamorskimi gośćmi i byli oblegani bez przerwy przez skośnookich kolegów, dopytujących się o szczegóły pracy, życia i wrażeń. Po godzinie Stan czuje się już mocno wyeksploatowany. Widzi, że jego kolega Petr również ma ochotę się urwać. Jedno porozumiewawcze spojrzenie i już suną w dół po schodach do wyjścia z Instytutu.


Petr do Tokio przyjechał z pobliskiego Kioto, gdzie pracuje na tamtejszym Uniwersytecie. W Tokio był już kilkakrotnie i nieźle zna miasto. Stan oddaje się więc z ufnością jego opiece. Chodź – mówi Peter – pojedziemy do Shinjuku, jednego z centrów rozrywkowych stolicy. Najpierw szybkim krokiem maszerują do najbliższej stacji metra. Tu wrzucają do automatu srebrzyste monetki. Automat liczy je i wyświetla sumę, następnie wystarczy nacisnąć guzik z oznaczoną ceną za przejazd i zaraz tak bilet jak i reszta wędrują do kieszeni. Metro jest w Japonii drogie w porównaniu do komunikacji w Polsce, tak jak i inne środki komunikacji. Płaci się tu nie tylko za przejazd na danej linii, lecz i jadąc jedną linią pokonuje się odcinki drogi kosztujące coraz drożnej. Trzeba się więc przed podróżą zapoznać z planem wybranej trasy i wyczytać z niego, jak drogi bilet należny wykupić. Można o to zapytać również urzędnika w okienku, ale nie zawsze zna on na tyle angielski, by się z nami porozumieć.


Jest i najprostsza droga: wystarczy kupić najtańszy bilet, a przy wyjściu bileter podpowie, ile należny dopłacić. Wszystko to odbywa się spokojnie bez niepotrzebnych emocji i chamstwa. Mimo wszystko nasuwa się tu porównanie z niezmiernie tanim metrem moskiewskim, w którym niezależnie od długości trasy można było za jedyne pięć kopiejek podróżować godzinami, zmieniając do woli poszczególne linie. Obaj wysiadają na stacji Sugamo, tu znowu operacja zakupu biletów i wsiadają do kolejki elektrycznej biegnącej po linii okrężnej dookoła śródmieścia Tokio. Wysiadają na przystanku Shinjuku i wychodzą na zewnątrz. Atakuje tu orgia barw, ruchu i kakofonia dźwięków. Na chodniku siedzą grupy młodzieży wyposażonej w imponujący sprzęt stereo. Na przeciwległej ścianie gigantycznych rozmiarów obraz telewizyjny. Jakiś teledysk krzyczy ze ściany rytmem pop disco, dalej ciągnąca się ulica jest o tej porze jednym wielkim kolorowym i dynamicznie zmieniającym się neonem.


Na każdym kroku maleńkie sklepiki przepełnione towarem, mnóstwo kawiarni, restauracji i kabaretów. Do tych ostatnich namawiają przed wejściem specjalni naganiacze. Ich krzyk miesza się z muzyką. Przed wejściem do kabaretu ustawiony jest kolorowy monitor; można tu stać i oglądać program nie płacąc ni jena, lecz zwabiony obrazem telewizyjnym spragniony wrażeń turysta zechce zobaczyć te cuda na żywo. Płaci wtedy za wejście pięć tysięcy jenów. Peter i Stan idą dalej, obok kabaretów są tu przepełnione graczami salony gry „paczinko” i gier komputerowych. Paczinko jest bardzo popularną grą w Japonii. Przypomina to trochę bilard elektroniczny, w którym przedmiotem gry, niejako żetonami, są małe stalowe kulki.


Wygrane kulki zamienić można na fanty. Trudno Stanowi zrozumieć pociąg do tej gry, przeto beznamiętnie przygląda się rzędom graczy siedzących jak w międzymiastowej centrali telefonicznej, sterujących gałkami strumienie wypuszczanych stalowych kulek. Gry komputerowe są bardziej u nas znane. W salonie takich gier widać młodych Japończyków pochylonych nad ekranami monitorów położonych płasko na specjalnych stołach. Wyjątkiem jest symulator kabiny nowoczesnego myśliwca, który goni swojego protoplastę pomiędzy górami i wewnątrz kanionu, nurkując nisko nad ziemią i prawie ocierając się o skały. Należy pilotując ten pojazd zestrzelić samolot przeciwnika. Wrażenie kapitalne, a złudzenie lotu doskonałe.


Nieopodal mały sklepik, w nim różne typy teleskopów. Uwagę Stana przyciąga spory kosz wypełniony kasetami z muzyką. To wyprzedaż, każdą kasetę można kupić za sto jenów. Wybiera dwie do jego magnetofonu. Dalej sklep z zabawkami. Wchodzą, wszystkie zabawki są w ruchu. Małpa zwija i rozwija ogon, pingwiny rzędem drapią się na górę lodową, by z niej ślizgać się do małego baseniku, małe pieski przywiązane na smyczy szczekają, drepcząc ruszają głowami i ogonami, istny jazgot i harmider. W koszu pod ścianą małe gry elektroniczne. Dzieci grzebią tam i bawią się nimi. Nikt ich nie przegania, strasząc że popsują zabawkę. Pod ścianą komputery do gier, tam również siedzi dzieciarnia i wpatrzona w ekrany monitorów zabawia się grami komputerowymi. Na ulicy mały bar z przekąskami, Stan i Peter zamawiają zupkę „udon”, jest to bulion z omletem i grubym makaronem. Jedzą obowiązkowo pałeczkami, a gorący bulion głośno siorpiąc piją z miseczek. Jeszcze ostatni rzut oka na kolorowe Shinjuku i pożegnalny uśmiech do ogromnej neonowej podobizny Flinstonów z sympatycznego serialu „Jaskiniowcy”. Wsiadają do kolejki udając się w drogę powrotną. Tuż przed hotelem już o północy Stan wrzuca sto jenów do automatu. Naciska guzik, wyskakuje puszka z chłodnym napojem „Dr.Pepper” (napój doskonały),wkłada jukatę i siadając na tapczanie włącza zdalnie sterowany telewizor, serfuje kanały. Tokijska telewizja nadaje na dziewięciu kanałach. Pierwszy jest programem państwowym i reprezentuje pozycję rządową, reszta to kanały prywatne, niedbające o telewidzów, lecz o kieszeń właścicieli. Są one opłacane z reklam, toteż telewizja tutejsza jak odnieść można wrażenie to głownie krzykliwe i kolorowe reklamy, Trochę sportu, głównie zapasów sumo i filmów przerywanych co chwila reklamami. Stan ogląda więc krągłego zawodnika sumo, którego przeciwnik powalił na matę. Ten jednak nie upadł, ale przetoczył się jak kulka i nie podnosząc się stanął na nogach. Brr, okropność, bardzo współczując tym specjalnie pasionym zawodnikom wyłącza telewizor. Czas spać po wrażeniach dnia. Jutro następny dzień konferencji.


Następne dwa dni są do siebie podobne. Rano obrady, lunch, obrady i kolacja serwowana przez japońskich kolegów, tyle że już dla wąskiej grupy gości zagranicznych i pracowników Instytutu. Wieczorem również zwiedzanie Shinjuku i drugiej z ważnych centralnych dzielnic Tokio, Ginzy.


Przychodzi niedziela i upragniony odpoczynek po konferencji. Goście japońscy rozjechali się do domów, cześć gości zagranicznych również. Rano po śniadaniu Stan wybiera się zobaczyć szintoistyczną świątynie Meiji. Położona jest ona w parku przypominającym zagajnik. Uderza go jej skromność i prostota. Wielki, pałąkowato wygięty dach podtrzymywany jest drewnianymi kolumnami, po bokach kilka drewnianych ścian i mnóstwo wolnej przestrzeni, to cały urok tego miejsca. Jakże inne są nasze europejskie świątynie, pyszne bogactwem, chronione grubymi murami. Nie zastanawia się dłużej, robi kilka fotografi i i idzie dalej. Za świątynią drewniany budynek seminarium duchownego, a ponad jego dachami strzelają ogromne drapacze chmur Shinjuku. Jeszcze dziesięć minut i jest wśród nich.


Kolosy przytłaczają, są monumentalne, Stan wykonuje parę fotografii. Jeden z wieżowców ma wyjątkowo ładną linię, jest wąski u góry i stopniowo rozszerza się ku dołowi. Z daleka przypomina grot strzały. Stan wskakuje do windy i mknie na górę, nie liczy pięter, jest ich zbyt wiele. Na górze sklepy, poprzez oszklone ściany fotografuje panoramę niskiej zabudowy śródmieścia. Rzuca się w oczy bezładne rozmieszczenie maleńkich domków umieszczonych jeden przy drugim. Brak tu tak charakterystycznych dla naszych miast kompleksów długich bloków zbudowanych wzdłuż ulic, brak trawników i skwerów. Poszczególne domki nie są ze sobą połączone.


Pomiędzy nimi rysują się puste przestrzenie, w które wciskają się wąziutkie uliczki. Dzięki tej, zwartej, a jednak oddzielonej od siebie zabudowie w razie trzęsienia ziemi każdy budynek pracuje osobno. Nasze miasto ległoby od razu w gruzach, tu nie powinno zaistnieć wiele szkód – przebiegło Stanowi przez myśl. Drapacze chmur, takie jak ten na szczycie którego Stan stoi, mają specjalną konstrukcję odporną na wstrząsy. Czas ucieka, robi się późno, a Stan ma umówione spotkanie ze znajomymi.


Pan Jerzy jest geofizykiem i pracuje na Uniwersytecie Tokijskim. Jego żona Alicja jest artystką. Niedawno miała wystawę szkła artystycznego. Jest jeszcze trzecia postać, Polak ze Szczecina. Przedstawia się jako Akira. Sprawa wyjaśnia się szybko. Akira ma już obywatelstwo japońskie i japońską małżonkę, wyróżniającą się urodą wśród tutejszych pań. Od kilku lat pracuje w Tokio. Wszyscy upychają się do przestronnego samochodu Akiry, a jak Stan zauważył ze zdumieniem, samochód ten był maleńką kopią samolotu z jego snu. Nie było tu drzwi, ale ścianki rozsuwały się samoistnie pod wpływem wsiadania, wnętrze wygodne z ergonomicznymi fotelami dziwnie dopasowującymi się do sylwetki pasażera. Mkną teraz świątecznie wyludnionymi ulicami Tokio w kierunku dzielnicy będącej królestwem tutejszej elektroniki, Akihabary. Główna ulica tej dzielnicy w niedziele wyłączona jest z ruchu. Parkują wiec w małej uliczce nieopodal stacji metra i wychodzą na ulicę stanowiącą dziś coś w rodzaju promenady. Ciągną nią tłumy spacerowiczów, dzieciaki uwijają się pomiędzy nimi na rolko-deskach. Wielu z nich dzierży w dłoni stereofoniczne radiomagnetofony zagłuszające się wzajemnie. Przy ulicy mnóstwo sklepów i domów towarowych. Wszystko wypełnione elektroniką. Dla przybysza z socjalistycznej Polski jest to widok niczym z filmu futurystycznego albo i lepiej. W miejscu odpowiednika polskiego sklepu ZURTU, wypełnionego standardowym sprzętem o niskiej jakości, mamy tu całą dzielnicę wypełnioną wielopiętrowymi budynkami z gadżetami elektroniki, o jakich nawet w Polsce trudno byłoby pomarzyć. Stan spodziewał się ujrzeć tu to wszystko, czego nie można jeszcze było zobaczyć w Polsce, czyli radiomagnetofony, telewizory, walkmany, magnetowidy, kalkulatory, komputery, aparaty fotografi czne, elektroniczne instrumenty muzyczne i nie wiem jeszcze co. Oczywiście wszystko to można zakupić i w innych krajach Zachodniej Europy, ale jedynie tu w Akihabarze całe to elektroniczne bogactwo stłoczone jest w tak gigantycznej ilości w tym jednym miejscu. Wszystkie sklepy są czynne, u wejścia wielu z nich zapraszają do środka zgrabne, młode dziewczęta ubrane w kolorowe błyszczące tęczowo bikini. Przylepiają na ramiona przechodniów jakieś małe puszyste stworki z reklamą wypisaną na długim ogonku. Wstępują do kilku z mijanych sklepów. Są wśród nich sklepy sprzedające po okazaniu zagranicznego paszportu po obniżonej cenie, to tak zwane sklepy wolnocłowe.


Wiele innych sklepów ma obniżone ceny, albowiem wszystkie one mają identyczny towar i konkurować mogą ze sobą jedynie cenami. Stanowi rzuca się w oczy naukowy kalkulator firmy Sharp, bierze go do ręki, wypróbowuje, ma fantastyczne wprost możliwości, a z wyglądu przypomina niewielką kostkę z dużym kolorowym ekranem. Nie ma pojęcia dlaczego nie nazywa się komputerem, można go nawet programować. Ponadto odbiera programy telewizji cyfrowej i to w trójwymiarze i bez potrzeby użycia specjalnych okularów. Jest wstrząśnięty, bo o czymś takim nawet nie słyszał. Wziąwszy jednak pod uwagę fakt, że przybywa ze słabo przecież rozwiniętego kraju, którego gospodarka jest stosunkowo szczelnie zamknięta przed nowinkami konsumpcjonizmu, tego typu niespodzianek mógł się przecież spodziewać. Na metce poprzednia cena jest skreślona, wynosiła siedemnaście tysięcy jenów; nowa cena wynosi zaledwie dziewięć tysięcy, a zatem spora obniżka. Targuje się z właścicielem, zbija cenę do ośmiu tysięcy jenów i zadowolony z zakupu wędruje dalej. Przez wiele lat kalkulator ten będzie pomagał mu przy skomplikowanych obliczeniach w pracach naukowych i to jeszcze długo po wprowadzeniu do Polski techniki komputerowej.


Jerzy dobrze zna tą dzielnicę; pewnie prowadzi do małego sklepiku, gdzie handluje się wyjątkowo tanio. Wchodzą do środka i rozglądają się. Znowu jest coś dla mnie – pomyślał Stan, niewielki stereofoniczny radio-magnetofon firmy Sharp. Jest on o tyle ciekawy, że odbiera stacje nadające sygnał analogowy, nie ma gałki do poszukiwania stacji nadawczych. Czyni to mikroprocesor po wybraniu zadanej częstotliwości i naciśnięciu guzika. Kiedy znajdzie falę, nastraja się na nią i chwilę czeka. Jeśli nie zatrzyma się dalszych poszukiwań, radio kontynuuje skanowanie. Jest tu również możliwość zapamiętania wielu stacji i przełączania się na nie jak na poszczególne kanały w nowoczesnym telewizorze. Stan bierze wiec radio i kupuje jeszcze płaski kalkulator na baterie słoneczne.


Akira kupuje głośniki i podjeżdża po całe towarzystwo samochodem. Po zakupach zmęczeni, lecz w doskonałych nastrojach, jadą ulicami Tokio w kierunku domu Jerzego. Akira świetnie prowadzi, trochę zbyt prędko. Nie płaci mandatów za przekroczenie prędkości jedynie dlatego że ma zamontowane urządzenie dostosowujące prędkość pojazdu do warunków drogowych i przepisów ruchu na danym odcinku drogi.



Akira pokazuje tablicę, na której wyświetlana jest aktualna liczba wypadków drogowych i ilość ofi ar śmiertelnych, i skręca w jedną z bocznych uliczek, by przedostać się na skrót przez tą dzielnicę. Stan spogląda tymczasem na bok i dostrzega przedziwny pojazd. Na ulicy widzi grupę około trzydziestu osób, przeważnie młodzi chłopcy ubrani w sportowe kolorowe ubranka składające się z wygodnych szortów oraz koszulki z króciutkim rękawkiem. Kruczoczarne włosy na głowie przepasane są jasnoczerwoną przepaską z jedwabiu. Cała ta grupa uformowana w sześciu rzędach po pięć osób w rzędzie znajduje się wewnątrz czegoś, co przypomina ramę drewnianą. Rama ta podzielona jest na wzniesione ponad ramę jakby poręcze dzielące ramę niejako na pięć rzędów i do tych właśnie poręczy zaprzęgnięci są chłopcy, a właściwie to trzymają się jej rękoma. Rama nie ma kół, a więc chłopcy muszą unosić ją nieco do góry. Zaprzęgnięci do tak przedziwnego wehikułu chłopcy biegną ulicą. To jednak nie wszystko, co dziwniejsze – w pełnym biegu poruszają się, do tyłu. Biegną niejako tyłem do przodu. Z tyłu pojazdu biegnie trójka starszych chłopców ustawionych przy poręczach odwrotnie, patrzących kolegom w twarze. Ci trzej biegacze, patrząc w kierunku poruszania się wehikułu i widząc ulicę przed pojazdem, wydają komendy biegaczom poruszającym się do tyłu. Oni niejako kierują pojazdem, kiedy cała reszta gna na łeb na szyję skoordynowanym krokiem do tyłu, nie widząc kompletnie dokąd ich kierownictwo zmierza. Zdumiało to Stana i przekornie nasunęło mu pytanie, czy to nie przypomina trochę przewodniczej roli przywódców narodu kierujących ruchem maszyny społecznej.


Niebawem są w hotelu akademickim w dzielnicy portowej Minato-ku. Wchodzą do małego mieszkanka, przed wejściem obowiązkowo zdejmują buty. Alicja przygotowuje doskonałą kolację, jej specjalnością jest kuchnia chińska, podaje skrzydełka kurze w specjalnym słodkim sosie, a na deser serwuje smażone na maśle banany; no cóż co kraj to inna kuchnia.


Ranek następnego dnia jest ostatnim, jaki Stan spędzi w kraju kwitnącej wiśni. Nie namyślał się jednak długo, bo czas przygotowania się do wyjazdu nie jest z gumy. O dziewiątej jest już kompletnie zapakowany. Dr Yanai zamawia taksówkę, która na koszt Instytutu zawozi go do dworca lotniczego w centrum Tokio. Tam błyskawiczna odprawa bagażowo-biletowa.


Dalej kupuje bilet autobusowy na lotnisko, wydaje resztkę pieniędzy na upominki dla rodziny w kraju i wsiada już bez bagażu do autobusu. Jest piękna pogoda, robi się upalnie. Ciepłą kurtkę na misiu kładzie na półkę i szybko o niej zapomina. Na lotnisku nie może jej znaleźć, leci zatem bez niej. Kurtkę odzyska po miesiącu, została odnaleziona w autobusie i wysłana za Stanem do Warszawy przez przedstawiciela Aerofłotu. Zatłoczoną autostradą autobus wyjeżdża poza miasto, po prawej stronie lśni wstęga oceanu, to Zatoka Tokijska na niej widoczne statki. Jedzie wśród porośniętych lasem zielonych wzgórz, do lotniska Narita jest około sześćdziesięciu kilometrów. Na lotnisku odprawa paszportowa i oczekiwanie na samolot. Wreszcie wchodzi na pokład znajomego wnętrza samolotu Ił-62M, dumy radzieckiej myśli technicznej owej epoki, i wybiera miejsce po prawej stronie przy oknie. Będzie mógł swobodnie w kierunku północnym oglądać olbrzymie przestrzenie dalekiej Syberii w miejscach obu katastrof kosmicznych, które wydarzyły się tu na Syberii w pierwszej połowie dwudziestego wieku, a zostały spowodowane upadkiem meteorytów tunguskiego i Sikhote-Alin.

Sayonara Japonio!


Więcej o niesamowitych przygodach Stana Zweinstejna można dowiedzieć się z cyklu książek wydanych przez LSW, "Tajemnice Gór Flindersa", "La Luna", "Abaddon" oraz "Zemsta Kosmosu".


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości