Stanisław Anioł Stanisław Anioł
805
BLOG

Wrażenia z debaty referendalnej

Stanisław Anioł Stanisław Anioł Polityka Obserwuj notkę 17

W środę 2 września miałem okazję oglądać w TVP1 debatę przed referendum, wyznaczonym na dzień 6 września (myślę, że można ją jeszcze obejrzeć gdzieś na stronach TVP). Muszę przyznać, że nie usłyszałem niczego nowego a obie strony sporu (zarówno w kwestii JOW-ów, jak też co do finansowania partii z budżetu) przerzucały się argumentami bardziej emocjonalnymi, niż praktycznymi. Myślę też, że nikt nikogo nie przekonał.

Z uwagi na fakt, iż jest to moja ostatnia notka przed referendum, zamierzam zakończyć na razie pisanie o JOW-ach. Swoje argumenty przedstawiłem w dotychczasowych notkach i uważam je za wystarczające. Skupiałem się do tej pory na argumentach, które nie padały zbyt często ze strony zwolenników JOW-ów, starając się jednocześnie odnosić się do najistotniejszych zarzutów przeciwników ordynacji większościowej. Oto mój ostatni głos w dyskusji przedreferendalnej, będący jednocześnie komentarzem do wspomnianej powyżej telewizyjnej debaty:

 

  1. JOW-y

Napiszę nieskromnie, że moje poprzednie notki poruszały materię chyba wszystkich argumentów użytych w debacie przeciwko JOW-om. Standardowo podniesiono więc „zabetonowanie” sceny politycznej czy wykluczenie mniejszych środowisk (sztampowy przykład UKIP, o którym pisałem nie raz).

 

Ciekawej argumentacji użył prof. Radosław Markowski, któremu w każdych badaniach międzynarodowych wychodzi, że ludziom bardziej podobają się ordynacje proporcjonalne. Wskazując, że zdecydowana większość krajów europejskich stosuje właśnie ordynacje proporcjonalne, profesor dramatycznie zapytał: „Dlaczego chcemy być mądrzejsi od wszystkich krajów europejskich?”

W 1893 r. Nowa Zelandia, jako pierwszy kraj na świecie, przyznała kobietom prawo głosu w wyborach. Gdyby prof. Markowski żył w tamtych czasach i był wybitnym, nowozelandzkim specem od ordynacji wyborczych, zapewne argumentowałby, że w żadnym kraju na świecie nie wprowadzono takiego absurdu, jak prawo głosu dla kobiet. Zapewne zawołałby w debacie: „Dlaczego my, Nowozelandczycy, chcemy być mądrzejsi od wszystkich krajów na świecie”?

 

W debacie nie mogło zabraknąć argumentu dotyczącego tzw. safe seats, na który wskazał dr Jarosław Flis. Podniósł on, że jedyne okręgi jednomandatowe w Polsce, w których toczyć się będzie realna walka, znajdowałyby się  w pasie od Częstochowy na południu po Ełk na północy.

Okręg wyborczy Bootle w hrabstwie Merseyside w północno-zachodniej Anglii jest przykładem „bezpiecznego okręgu” brytyjskiej Partii Pracy. Od 1945 r. w okręgu tym wygrywają wyłącznie kandydaci tej partii. W tegorocznych wyborach kandydat Partii Pracy (Peter Dowd) zdobył w okręgu 74,5 % głosów (tj. 33.319). Kandydat Konserwatystów uzyskał z kolei jedynie 8,1 % głosów (tj. 3.639). Wyborca Partii Pracy, który zamieszkuje okręg Bootle, zawsze będzie miał „swojego” posła. Jego sąsiad, wyborca Partii Konserwatywnej, nigdy nie będzie miał „swojego” posła.

Czy ktokolwiek wierzy w to, że wyborca Partii Konserwatywnej, zamieszkujący okręg Bootle, pomimo braku „własnego” posła, jest niezadowolony z wyniku tegorocznych wyborów, w których Partia Konserwatywna uzyskała samodzielną większość? Czy ktokolwiek wierzy w to, że wyborca Partii Pracy, zamieszkujący okręg Bootle, z uwagi na fakt posiadania „własnego” posła, jest zadowolony z wyniku tegorocznych wyborów?

Co jest ważniejsze: mieć „własnego” posła, czy też może mieć parlament, który załatwi ważne dla mnie sprawy (nawet, jeśli nie ma tam mojego „własnego” posła)?

 

W debacie pojawił się też argument partii, która ma 15 % poparcia w skali kraju i nie dostaje stosownej reprezentacji w parlamencie. O ile dobrze pamiętam, kwestię tę podniósł pewien młody działacz Fundacji Batorego wskazując, iż taka sytuacja jest zła, niesprawiedliwa i niedemokratyczna.

Cóż można w tym miejscu napisać… Nie ma takiej odmiany demokracji, w której grupa mająca 15 % poparcia może rościć sobie prawo rządzenia krajem i realizacji własnego programu w całości. Mając jedynie 15 % poparcia, tak czy inaczej, trzeba dogadać się z innymi środowiskami o podobnym programie i stworzyć koalicję, która będzie posiadać ponad połowę mandatów. Tylko wówczas owe piętnastoprocentowe środowisko będzie mogło cokolwiek zrobić.

Powstaje pytanie, kiedy owe podobne środowiska mają się dogadywać i tworzyć koalicję? Przed wyborami (JOW), czy po wyborach (system proporcjonalny)? Opcja pierwsza pozwala wyborcom wypowiedzieć się o całej tak powstałej koalicji. Ponadto, nie znając wyniku wyborów, każde ze środowisk tworzących taką koalicję, będzie skłonne do ustępstw i kompromisów, gdyż nie wie na czym dokładnie stoi (znają tylko przyblizone poparcie sondażowe, a to nie to samo, co wynik wyborczy). Dzięki temu, będą one w stanie przedstawić wyborcom kompromisowy program wyborczy. Opcja druga z kolei powoduje, że partie wiedzą już na czym stoją (tj. znają wynik wyborów i uzyskane przez siebie mandaty), przez co są mniej skłonne do kompromisu. Przykładem są mniejsze partie, które negocjując wejście do koalicji, wyszarpują dla siebie nieproporcjonalnie duży udział we wspólnym torcie (stanowiska ministerialne, projekty ustaw itp.), gdyż mają w ręku straszak w postaci zerwania koalicji. Powstały w ten sposób program koalicji pozostaje w całkowitym oderwaniu od woli wyborców.

Mechanizm JOW zmusza podobne programowo środowiska do zawierania koalicji przedwyborczych. Pomaga w tym tak krytykowana jednoturowość oraz zasada większości względnej. Jeżeli w danym okręgu lewicowa partia A ma 40 % poparcia, centroprawicowa partia B – 30 % a prawicowa partia C – 15 %, to logika nakazuje partiom B i C dogadanie się, połączenie sił  i wystawienie wspólnego kandydata. Gdyby nie zasada większości względnej (tj. brak konieczności uzyskania poparcia ponad połowy wyborców), partia B mogłaby całkowicie zignorować partią C. Powiedziałaby bowiem partii C: „I tak mój kandydat wejdzie do II tury a tam będziecie musieli na niego głosować. Nie zagłosujecie przecież na lewicę.” Jednoturowy JOW uniemożliwia partii B takie zachowanie, gdyż partia A nie potrzebuje poparcia ponad 50 % by wygrać. Partia C z kolei nie może za bardzo grymasić, gdyż jedynie wyborcza koalicja z partią B pozwoli jej na realizację choć części jej postulatów.

 

Pojawił się również argument (autorstwa dr Jarosława Flisa), iż w JOW-ach, z uwagi na różnice frekwencji w różnych częściach kraju, może dojść do sytuacji, w której partia A uzyska w skali kraju więcej głosów od partii B, ale to partia B uzyska więcej mandatów. Oczywiście jest to prawda, choć rzadko dająca się zaobserwować w praktyce. Sytuacja taka miała miejsce w wyborach do Izby Gmin w roku 1951, kiedy to Konserwatyści (na czele z powracającym Winstonem Churchillem) dostali mniej głosów niż Partia Pracy (44,3 % wobec 48, 8 %), ale uzyskali więcej mandatów (321 do 295).

Pragnę zauważyć, iż w obecnej ordynacji proporcjonalnej może dojść do takiej samej sytuacji. Nie chcę się w tym miejscu na ten temat rozpisywać, ale jeśli któryś z Czytelników wyrazi taką potrzebę, to przedstawię konkretne dane liczbowe w komentarzu pod notką.

 

Na koniec – system mieszany, który wydają się popierać wszyscy. Pytanie: po co tworzyć dwa rodzaje posłów w Sejmie (jedno wybrani w JOW a drudzy z list partyjnych)? Po raz trzeci bodajże podaję swoją propozycję kompromisu „mieszanego”:

  1. JOW w Sejmie + proporcjonalny Senat bez progów (skoro mamy 100 senatorów, to łatwo byłoby to obliczyć – 1 %  poparcia w skali kraju = 1 senator);
  2. Przerzucenie progów większości kwalifikowanej do proporcjonalnego Senatu – np. Sejm wybrany w JOW nie mógłby zmienić Konstytucji bez zgody proporcjonalnego Senatu, podjętej tam większością 2/3 głosów;
  3. Przyznanie Senatowi prawa powołania Rady Ministrów w przypadku paraliżu Sejmu (np. rozpadu rządzącej partii) – w tzw. trzecim podejściu, o którym mowa w art. 155 Konstytucji.

Tego rodzaju Senat z jednej strony zabezpieczałby Konstytucję przed skutkami JOW-ów, z drugiej zaś zapewniałby pewną reprezentację licznym, mniejszościowym środowiskom nie mającym szans na mandat poselski. W ten sposób, ich głos byłby słyszalny w debacie publicznej, ale jako głos doradczy.

 

 

  1. Finansowanie partii z budżetu

W debacie pojawiły się standardowe argumenty za finansowaniem z budżetu: przeciwdziałanie korupcji, oligarchizacji oraz polityce tylko dla bogatych.

Prof. Sadowski wskazał, że wystarczyłoby, aby każdy Polak wpłacił na rzecz swojej ulubionej partii 1 zł rocznie i w ten sposób wyrównana zostałaby wysokość państwowych subwencji. Niech to nawet będzie 5 zł – nie jest to kwota, której nie byliby w stanie zapłacić ludzi ubodzy.

Problem leży jednak gdzie indziej. Z finansowaniem z budżetu chodzi o to, aby partii nie finansowali bogaci. Jedne partie (tj. realizujące interesy bogatych) miałyby wówczas znacznie większe środki od innych partii, które to środki mogłyby przeznaczyć na takie niezbędne elementy kampanii jak: billboardy, spoty telewizyjne, ulotki, wiece itp. Istnieje bowiem przekonanie, że wyborcy nie kierują się w swoich wyborach rozumem, lecz emocjami. Dlatego też, nie zagłosują na partię, która swe skromne środki przeznaczyła na nudne konferencje programowe z udziałem ekspertów, na których mówiono o potrzebie podejmowania trudnych, lecz koniecznych decyzji. Ludzie zagłosują na partie, które zaleją media kolorowym festiwalem spotów i obietnic powszechnej szczęśliwości.

Tym samym, jeśli zakładamy, że wybory wygra ten, kto ma więcej pieniędzy, gdyż wyborcy zagłosują na popularnego polityka z kolorowego spotu, obiecującego wszystko co popadnie, to wówczas ograniczenie i kontrolowanie źródeł finansowania wydaje się jak najbardziej zasadne. Tyle tylko, że u źródeł takiego poglądu leży następujące założenie: WYBORCY TO IDIOCI.

Gdyby nie w/w założenie, to partia, do której przyszedłby oligarcha, proponując potężny zastrzyk finansowy w zamian za przepchnięcie korzystnych dla niego projektów, usłyszałby: „Spadaj na drzewo! Wyborcy to ludzie inteligentni i nie dadzą się nabrać na kolorową medialną propagandę. Nie potrzebujemy twoich pieniędzy, aby przeprowadzić skuteczną kampanię.” Jeżeli bowiem wyborcy są inteligentni, to nie ma znaczenia, jakimi pieniędzmi będzie dysponować dana partia – jeśli będzie miała kiepski merytorycznie program, to przegra niezależnie od tego co obieca i ile spotów wyemituje.

 

Widzę dwie możliwości:

  1. Wyborcy to ludzie inteligentni – wówczas nie ma znaczenia, jakimi pieniędzmi dysponują partie, gdyż pieniędzmi się wyborów nie wygra. Finansowanie partii z budżetu byłoby wówczas instytucją zbędną a wręcz szkodliwą;
  2. Wyborcy to idioci.

 

Obawiam się, że w przypadku przyjęcia opcji nr 2) dyskusja o finansowaniu z budżetu staje się nieaktualna. Jeżeli wyborcy faktycznie są idiotami (albo może łagodniej – niezorientowanymi, łatwymi do zmanipulowania naiwniakami) to wówczas załamuje się cała podstawa demokracji. Jak bowiem możemy pozwolić takim ludziom głosować na posłów, którzy wybiorą potem za nas system emerytalny, podatkowy czy też ochrony zdrowia? Jakim cudem taki Naród może być najwyższym suwerenem?

 

Która z w/w opcji jest – moim zdaniem – prawdziwa? Na razie pozostawię to bez komentarza.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka