skrent skrent
82
BLOG

Prochy - wspomnienia uczestnika Powstania Warszawskiego

skrent skrent Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Odcinek 107 – ostatnio coraz częściej nachodziły go wojenne wspomnienia
 
Gdy wracał z „kampanii” omijając niemieckie posterunki i miejsca postoju Wehrmachtu, nagle natknął się, niespodzianie na batalion polskiej piechoty, wraz z taborami, który szukał drogi do garnizonu w Równem, ale chyba bardziej zależało im, żeby się urwać Niemcom i schować w lasach parczewskich, wobec ich miażdżącej przewagi. Michał rozmawiając z porucznikiem z taborów, który go pytał o drogę, każąc sobie pokazywać na mapie, zastanawiał się, czy wyjąć z buta swoją książeczkę wojskową i przyłączyć się do oddziału, żeby walczyć z Niemcami, czy też dać sobie spokój, rozumiejąc, że jest to zawracanie kijem Wisły. Jego bilans racji za podjęciem walki był wybitnie przeciwko bezsensownemu rozlewowi krwi. Gdyby to miało jakiś sens – myślał Michał – to Polaków była wystarczająca ilość, dwadzieścia trzy miliony osób, w tym jedna czwarta dorosłych mężczyzn, wystarczająca, żeby stworzyć silny narodowo-państwowy monolit, który potrafi wyprodukować uzbrojenie dla spoistej, bitnej armii. Gdyby tak się stało, to teraz inaczej by się biła z wrogiem nasza piechota, jak tylko ucieczką, z braku jadła, broni i amunicji. Ale te dwadzieścia trzy miliony, to musieliby być „prawdziwi ludzie”, szczerze oddani idei braterstwa, we wzajemnym szacunku i współpracy w samopomocy, w której, gdy ty mi pomożesz, to ja ci się odwdzięczę; a nie jak stado gryzących się kundli, o ziemię, o morgi, o stanowiska, o lepsze pensje i wypłaty, które powodują, że gdy jeden ma wszystko, to drugi nie ma nic, gdy jeden jest panem to drugi dziadem i żebrakiem. Żebrak nigdy nie będzie ani dobrym pracownikiem, ani wynalazcą, ani dobrym żołnierzem. A skoro nie ma solidarności, skoro nie ma współpracy i samopomocy, to nie ma narodu, nie ma spójności, i nie ma Polaków. A gdy nie ma Polaków, to dla Polski nie ma racji istnienia i szkoda dla takiego tworu, służącego bogatym Żydom, obszarnikom i burżujom, krwi przelewać.
     A w dodatku jeszcze nie był pewien, czy gdy pokaże swoją „specjalną” książeczkę wojskową, to porucznik spod Staniątek nie weźmie go za szpiega. Otóż, przed wojną było kilka rodzajów książeczek wojskowych, co do istnienia których i ich znaczenia miało pojęcie tylko wyższe oficerstwo, od kapitana wzwyż. Michał nie wiedział o wszystkich rodzajach, ale zetknął się z książeczkami dla kapelanów i księży, miał też w ręku książeczki wydawane młodzieńcom z dobrych rodzin i specjalnie uzdolnionym, o których wiedziano, że należy ich maksymalnie oszczędzać, odsuwając od walki, aby nie zginęli, bo byli potrzebni w przyszłości jako profesorzy, innowatorzy i wynalazcy. Tacy chłopcy i mężczyźni w pewnym momencie wojny mieli być kierowani w miejsca przerzutowe za granicę, do Francji i Anglii; według wcześniejszych ustaleń. Pan Michał również, jako żołnierz ochrony rządu miał specjalną książeczkę „hybrydową”, która uprawniała go do podejmowania wielu samodzielnych decyzji, w razie wyższej konieczności i jej okazanie zobowiązywało władze państwowe i wojskowe do okazaniu mu pomocy.
     Po zastanowieniu, podjął decyzję, że się nie przyłączy i książeczki mu nie okaże, bo z tymi maruderami może się wałęsać po bezdrożach i w końcu wpaść w sowieckie albo niemieckie łapy, a na terenie Warszawy, który zna, może się przydać.
      Gdy odszedł na bok, zamierzając usiąść w cieniu wiązu, przypadła do jego rąk młoda dziewczyna prosząc o ochronę przed napastowaniem żołnierzy.
- Jakże pani mogę pomóc, skoro jestem cywilem. Niech się pani zwróci do jakiegoś oficera.
- Zwracałam się, prosiłam, ale zbył mnie machnięciem ręki. Jest tu takich kilku, co za mną łażą i nie chcą się odczepić, a ja się nie mogę oddalić od ludzi, bo mnie dogonią i zgwałcą.  
      Spojrzał na nią, że jest ładna i dobrze ubrana w letnią sukienkę, w słomkowym kapeluszu, z lekką walizką w ręce. Wziął ją za mieszczkę z okolic Warszawy, która zaplątała się w falę uciekinierów, która przyniosła ją aż na Podlasie i tu szukała wśród resztek polskiego wojska ochrony przed Niemcami. Jestem ze Zgierza – powiedziała – po maturze uczyłam w szkole, ale w ostatnich latach straciłam posadę i jestem służącą w domu jednego doktora. Wszyscy uciekli, to i ja też.
- No, ale widzę, że pani wraca – rzekł Kulbaka.
- Wracam, bo ludzie powoli przestają się bać Niemców i wszyscy wracają do domów, ale ja się boję, że gdy się oddalę od taborów, gdzie jest jakiś oficer i podoficer, to ci zwyrodnialcy, których pan tam widzi, jak stoją między wozami, pójdą za mną.
     Kulbaka spojrzał w kierunku wskazanym przez pannę Zosię, jak mu się przedstawiła i rzeczywiście ujrzał trzech drabów od koni, podkuwaczy podków, w brudnych, porozpinanych mundurach. Przyglądali się z zainteresowaniem, co też za faceta ma „ich ładna panna”.
- Dlatego błagam pana – prosiła Kulbakę – żebym mogła wziąć pana pod ramię i mówić do pana „mężu”, tak żeby słyszeli, myśląc, że wśród uciekinierów odnalazłam małżonka. Wtedy stracą śmiałość i odejdą, a my też stąd pójdziemy i będę bezpieczna.
- Masz do mnie zaufanie, dziewczyno? – pytał pan Michał.
- Mam, bo dobrze panu z oczu patrzy, no i jest pan inteligentem, a to zobowiązuje.
- Mój Boże, mój Boże – zaśmiał się wobec naiwnej wiary w przyzwoitość inteligenckiej maniery. No, może rzeczywiście, oni bardziej ludzcy i uładzeni od chamskiego plebsu, no może… no może…
      Po krótkim odpoczynku, w cieniu wiązu, oderwali się od eszelonów tego pożal Boże się wojska, pełnego rzezimieszków i ukraińskich żulików.
- Czy nie ma tu wśród zmobilizowanych rezerwistów, polskich chłopów? – spytał jednego chłopaka, kaprala o warszawskim akcencie z Brudna.
- Początkowo byli tutaj młodzi chłopi, rolnicy, poprawił się, Mazowszanie, ale niewielki z nich był pożytek, bo zamiast o atakach na niemieckie okopy, myśleli o odmawianiu pobożnych litanii i różańców, w intencji ocalenia życia. Okropnie religijny naród, który gdy szliśmy przez wsie, wsiąkał do chałup i stamtąd się wymykał z przebraniu cywilnym do swoich gospodarstw na wykopki i omłoty. Ale to było jeszcze z tamtej strony Wisły, gdyśmy byli w Polsce, bo teraz na Kresach, tak się wyraził o wyżynie Roztocza, to już nikt do wsi ukraińskich się nie zbliża, jeśli mu życie miłe.
    Michał i Zosia szli razem jeszcze jakiś czas, a nawet spali wspólnie w jednym wielkim stogu świeżo wysuszonego siana. Dał jej się najeść ze swojej wojskowej konserwy, aż jej się uszy trzęsły, o on patrzył na nią z satysfakcją, że nareszcie się na coś na tej wojnie przydał. Potem, gdy spotkała kilku wracających znajomych mieszczan i Żydów ze Zgierza, co wracali na furmankach, dołączyła do nich, całując go z wdzięczności. Dała mu swój adres: Zofia Skupska, Franciszkańska osiem, nad sklepem, żeby przyjechał, bo jej się spodobał; ale zapomniał, a właściwie nie zapomniał, bo dość długo myślał o niej, że jest dobrym materiałem, na żonę, ale nie było czasu, okazji, trzeba było myśleć o ważniejszych sprawach. Zresztą warszawskie kurwy robiły wszystko, żeby zapomniał o prowincjonalnej, uczciwej dziewczynie.    
skrent
O mnie skrent

sceptyczny i krytyczny. Wyznaję relatywizm poznawczy. Jestem typowym dzieckiem naszych czasów, walczącym z postmodernizmem a jednak wiem, że muszę mu ulec.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości