trescharchi trescharchi
7334
BLOG

30 minut umierania na "Kościuszce"

trescharchi trescharchi Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 93

Katastrofy lotnicze mają zwykle bardzo gwałtowny przebieg – gro z nich rozgrywa się wszak przy startach i lądowaniach, gdzie mija zwykle kilkadziesiąt sekund, góra kilka minut i nadchodzi kres. Dziś mamy dwudziestą piątą rocznicę innej tragedii, jak na „standardy” lotnicze bardzo rzadkiej – o ile można to w taki sposób ujmować. Tragedii, która odcisnęła na społeczeństwie schyłkowego PRL-u silne piętno, a obecnie jest albo zapomniana, albo mylona z drugim tragicznym wypadkiem z przeciwnej strony Okęcia.

Gdy dwadzieścia minut przed jedenastą rano „poszły” dwa silniki IŁ-a 62M „Tadeusz Kościuszko”, analogie z wcześniejszym o siedem lat tragicznym losem „Mikołaja Kopernika”, który spadł właśnie z winy silników – musiały pilotom nasunąć się same. Stenogramy rozmów z „czarnych skrzynek” pokazały wprawdzie opanowanie i profesjonalizm załogi, ale chyba dopiero wycieknięcie nagrań rozmów ziemia-samolot w zeszłym roku pokazało skalę zawodowstwa kapitana Zygmunta Pawlaczyka. Strach pomyśleć, co przeżywali piloci, powoli zdając sobie sprawę z lawiny awarii, jaka dotknęła ich samolot. Celnie ujął to inny pilot, wypowiadający się w którymś z dokumentów – to było zbyt wiele sytuacji awaryjnych naraz. Awaria silników, brak sterowania, brak możliwości zlewania paliwa, pożar – już jedno z wymienionych zdarzeń byłoby poważnym zagrożeniem. Co dopiero kumulacja nieszczęść.

Mimo świadomości, jak bardzo beznadziejna jest ich sytuacja, piloci podjęli walkę – o życie swoje i swoich pasażerów. Wielokroć próbowano potem krytykować kapitana za decyzję powrotu na Okęcie, jakby lekceważąc balast w postaci gigantycznych ilości pozostającego paliwa, które w sytuacji awaryjnego lądowania w Gdańsku zamieniłoby „Kościuszkę” w falę ognia. Poraża suchy, obojętny głos kapitana Pawlaczyka, rozmawiającego z ziemią jak przy standardowym locie. Powrót do Warszawy zamienił się w koszmar – wpierw nieskończenie długie użeranie się z wojskowymi procedurami, wreszcie decyzja o machnięciu ręką na żołnierski Modlin i walka o lądowanie na stołecznym lotnisku.

Dramatyczny zakręt w okolicach Piaseczna, gdy płonący „Kościuszko” usiłował ustawić się „pod wiatr” do lądowania, skwitowany został przez kapitana słowami „ja już z tego nie wyjdę”, a później krótkim, zdyscyplinowanym „zrobimy wszystko, co możemy”. Podczas gdy nie mogli już nic – wedle jednej, chyba prawdopodobnej hipotezy, ogień z tyłu samolotu wtargnął już do kabiny pasażerskiej i przerażeni ludzie ruszyli do przodu, gwałtownie zmieniając wyważenie maszyny, z którego to wyważenia nie udało się już pilotom – stery były całkowicie przepalone – wyjść cało.

Często wracam myślą do pasażerów. Wielu ludzi pierwszy raz opuszczało siermiężny PRL, by spróbować „lepszego świata”. Wielu ludzi pamiętało też tragiczny los Anny Jantar, lecącej niemal identycznym samolotem. Cóż czuli, gdy po dwudziestu minutach spokojnego lotu kadłubem wstrząsnęły dreszcze? Załoga z pewnością uspokajała, ale zdenerwowania stewardess nie dało się ukryć. Cała ich agonia trwała pół godziny. Piloci wiedzieli, co się dzieje, i w całym natłoku spadających na nich obowiązków byli w stanie jakoś przygotować się na to, co w pewnym momencie stało się nieuchronne. Pasażerowie – nawet jeśli nie pojawił się ogień – nieco później też zdali sobie sprawę, że nie wyjdą z tego żywi. Pół godziny umierania, zamknięci w drżącej, chwiejącej się metalowej puszce.

Pozostały dramatyczne słowa kapitana Pawlaczyka – proszę wybaczyć kolokwializm, rzucone w eter z jakąś taką przedwojenną klasą i szalonym spokojem. Pozostało uczucie szczęścia w nieszczęściu, że płonący samolot nie zwalił się na blokowiska Ursynowa, albo że na trasie jego katastrofy nie ucierpiał żaden spacerowicz z Lasu Kabackiego – a dzień był wówczas, jak podkreślają wszyscy, wyjątkowo piękny…

Warto przejść się do Lasu Kabackiego, na niewielką, obsadzoną drzewami alejkę, gdzie z boku widnieje krzyż wraz z głazem, na którym brakuje miejsca na ponad sto osiemdziesiąt nazwisk. Niby gdzieś niedaleko przebiega ruchliwa Puławska, a jednak zawsze panuje tam dziwna, grobowa cisza. I powietrze jakby cięższe. Tylko ryk silników podchodzących do lądowania na Okęciu samolotów przypomina człowiekowi, że jest u bram milionowego miasta…

Cześć ich pamięci!




trescharchi
O mnie trescharchi

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura